Około siódmej wieczór, gdy zaczynało już zmierzchać, ujrzałam, że Kostaki przechodzi przez dziedziniec. Odwrócił głowę w stronę mojego okna, ale cofnęłam się gwałtownie, aby mnie nie spostrzegł. Byłam niespokojna, gdyż widziałam - o ile mogłam wyśledzić to przez moje okno - że kieruje się ku stajni. Odważyłam się nawet, odsunąwszy rygle, wśliznąć do sąsiedniego pokoju, skąd mogłam już ujrzeć, co robi. Rzeczywiście, Kostaki udał się do stajni. Wyprowadził z niej swego ulubionego wierzchowca i osiodłał troskliwie, jak człowiek, który przywiązuje największą wagę do najdrobniejszych szczegółów. Był ubrany tak samo, jak go widziałam za pierwszym razem, a miał tylko szablę.
Osiodławszy konia, Kostaki rzucił raz jeszcze spojrzenie w moją stronę, ale że mnie nie dostrzegł, skoczył na siodło. Gdy rozwarła się brama, przez którą wyjechał jego brat, Kostaki popędził galopem.
Serce ścisnęło mi się straszliwie, a okropne przeczucie szeptało, że Kostaki wyruszył na spotkanie brata. Stałam w oknie tak długo, jak tylko mogłam objąć wzrokiem drogę, która ćwierć mili od zamku skręcała w bok, ginąc dalej w lesie. Ale gęstniejący mrok coraz bardziej ogarniał drogę, tak że była już prawie niewidoczna. Ja wciąż stałam w oknie.
Wreszcie nadmierny niepokój przywrócił mi siły. Ponieważ było rzeczą oczywistą, że na dole właśnie mogłam otrzymać pierwsze nowiny o obydwóch braciach, zeszłam więc do sali. Pierwsze spojrzenie rzuciłam na Smerandę. Ale spokój jej twarzy świadczył, że nie żywi jakichkolwiek obaw. Wydawała, jak zwykle, dyspozycje dotyczące wieczerzy, a nakrycia obu braci były na swoich miejscach.
Nie śmiałam nikogo pytać. Do kogo zresztą mogłabym się zwrócić? Poza Kostaki i Gregoriską nikt na zamku nie znał języków, którymi się posługiwałam. Drżałam przy najlżejszym szmerze.
Do wieczerzy zasiadano zwykle o godzinie dziewiątej. Byłam na dole już wpół do dziewiątej i śledziłam ruch wskazówki minutowej, widoczny na dużej tarczy zegara. Wskazówka przebyła połowę drogi, wybił kwadrans. Dźwięk zabrzmiał ponuro i smutno. Wskazówka rozpoczęła dalej swą wędrówkę, a ja obserwowałam, jak posuwa się powoli i regularnie.
Kilka minut przed dziewiątą wydało mi się, że słyszę tętent konia na dziedzińcu. Smeranda usłyszała go również, gdyż odwróciła głowę w stronę okna, ale gęstniejący mrok nie pozwalał nic dostrzec. Och, gdyby w tej chwili spojrzała na mnie, odgadłaby z pewnością, co się dzieje w moim sercu!
Na podwórzu rozległ się tętent tylko jednego konia. Było to zupełnie naturalne. Dobrze wiedziałam, że wróci tylko jeden jeździec.
Ale który?