i Och! - szepnęła Smeranda, wstając; była blada i groźna. - Tak samo powrócił pewnego wieczora wierzchowiec jego ojca.
Spojrzałam na Gregoriskę: twarz miał już nie bladą, ale siną.
Rzeczywiście, któregoś wieczora koń hrabiego Koproli zjawił się na podwórcu zamkowym, ociekając krwią. A w godzinę później służba wróciła, niosąc zmasakrowane zwłoki swego pana.
Smeranda wzięła z rąk lokaja pochodnię i otworzywszy drzwi, wyszła na dziedziniec. Kilku stajennych powstrzymywało wspólnymi siłami przerażone zwierzę, starając się je uspokoić. Zbliżywszy się do konia, księżna obejrzała krew na siodle i na łbie wierzchowca zauważyła ranę.
- Kostaki został zabity w pojedynku - rzekła. - Szukajcie, dzieci, jego ciała, potem poszukamy zabójcy.
Ponieważ koń wrócił od strony Hango, cała służba pośpieszyła w tamtym kierunku. Widać było, jak ich pochodnie, wędrując poprzez pole, zagłębiały się w lesie, podobnie jak świetliki w piękny wieczór letni lśnią na równinach Nicei czy Pizy. Smeranda czekała u bram, jak gdyby przekonana, że poszukiwania nie potrwają długo. Ani jedna łza nie spadła z oczu zbolałej matki, choć czuło się, że sercem jej targa głęboka rozpacz. Gregoriska stał za nią, ja w pobliżu niego. W pewnej chwili wychodząc z sali, miał zamiar podać mi ramię, lecz nie śmiał.
Po upływie mniej więcej kwadransa na zakręcie drogi ukazała się jedna pochodnia, następnie druga, a potem już wszystkie. Tym razem jednak nie rozpraszały się już po polu, lecz skupiły wokół wspólnego ośrodka. Tym ośrodkiem był, jak to niebawem ujrzano, człowiek leżący na noszach. Żałobny pochód posuwał się z wolna, zbliżając się ku nam. Po dziesięciu minutach stanął u bramy. Spostrzegłszy matkę, oczekującą martwego syna, d, co go nieśli, obnażyli instynktownie głowy i wkroczyli w milczeniu na podwórzec. Smeranda przyłączyła się do pochodu, a my podążyliśmy za nią. W ten sposób doszliśmy do wielkiej sali, gdzie złożono dało.
Wówczas Smeranda, zdobywszy się na gest pełen największego majestatu, odsunęła wszystkich i zbliżywszy się do zmarłego, przyklękła na jedno kolano. Odgarnąwszy włosy, które przesłaniały twarz, wpatrywała się w nią długo suchymi wciąż oczyma, potem rozpięła kurtę i rozsunęła skrwawioną koszulę.
Rana była po prawej stronie piersi. Zadać ją musiała klinga prosta i obosieczna. Przypomniałam sobie, że tegoż dnia widziałam u Gregoriski długi kordelas myśliwski, służący mu za bagnet przy jego karabinie. Poszukałam go wzrokiem u jego boku, ale zniknął bez śladu.
Smeranda kazała przynieść wody i zwilżywszy w niej chustkę, obmyła ranę. Świeża i czysta krew zaróżowiła jej brzegi.