ny do anioła mściciela, wystąpił spoza drewnianej stalli ze szpadą w ręce. Przeżegnawszy się lewą ręką, posuwał się z wolna ku widmu z wyciągniętą bronią.
Na widok brata upiór również obnażył szablę, zaśmiawszy się straszliwie. Ledwie jednak dotknęła ona poświęconej klingi, ramię upiora opadło bezwładnie wzdłuż dała. Z piersi Kostaki wydarło się westchnienie nienawiśd i rozpaczy. „Czego chcesz?”
- zapyta] brata. „Na Boga żywego!” - zawołał Gregoriska. „Zaklinam cię, odpowiedz!”
- „Mów” - rzekł upiór, zgrzytając zębami. „Czy to ja czekałem na ciebie?” - „Nie”.
- „Czy to ja dę zaatakowałem?” - „Nie”. - „Czy tojad zadałem dos?” - „Nie”. - „Tyś się rzudł na moją szpadę, to wszystko. A więc, w obliczu Boga i ludzi, nie jestem winny zbrodni bratobójstwa; a więc nie przez niebo jesteś posłany, ale przez piekło; a więc wyszedłeś z grobu nie jako świątobliwy cień, lecz jako widmo przeklęte -i wrócisz do mogiły”. - „Z nią, tak!” - zawołał Kostaki, usiłując z całej mocy mnie schwyrić. „Sam!” - krzyknął teraz Gregoriska. „Ta kobieta należy do mnie!” -Z tymi słowy dotknął żywej rany końcem poświęconej szpady. Kostaki krzyknął jak gdyby rażony ognistym mieczem i podniósłszy lewą rękę do piersi, cofnął się nieco. Jednocześnie Gregoriska, dotrzymując mu kroku, posunął się naprzód. Utkwiwszy wzrok w oczach zmarłego, oparłszy klingę na jego piersi, rozpoczął powolną, straszliwą i uroczystą wędrówkę, podobną do wędrówki Don Juana i komandora. Upiór cofnął się przed święconym mieczem, przed nieodpartą wolą rycerza niebios, który napierał nań bez przerwy, bez jednego słowa. Obaj riężko dyszeli, obaj byli sini, a żywy zmuszał zmarłego do opuszczenia zamku, będącego jego siedzibą w przeszłości, i do powrotu do mogiły, mającej stanowić jego schronienie w przyszłości. Och, przysięgam, był to straszliwy widok!
Ja jednak, jak gdyby poruszona jakąś siłą wyższą, niewidzialną i nieznaną, nie zdając sobie sprawy z tego, co czynię, wstałam i poszłam za nimi. Zeszliśmy ze schodów, rozjaśnionych jedynie gorejącymi źrenicami Kostaki, następnie przebyliśmy galerię, potem dziedziniec. Tym samym miarowym krokiem minęliśmy bramę: upiór cofając się, Gregoriska z wyciągniętą szpadą, ja - za nimi.
Ten niesamowity marsz trwał godzinę. Należało zmarłego odprowadzić do grobu. Ale zamiast iść zwykłą drogą, Kostaki i Gregoriska przecięli teren w linii prostej, nie troszcząc się o przeszkody, które przestawały istnieć. Pod ich nogami wyrównywał się grunt, wysychały strumienie, cofały się drzewa, usuwały się skały. Takiego samego cudu doświadczałam i ja. Przy tym całe niebo wydawało się zaciągnięte czarną krepą - znikł księżyc i gwiazdy, a w ciemnościach niezmiennie gorzały płomienne oczy wampira.
W ten sposób dotarliśmy do Hango i tak samo przebyliśmy żywopłot, otaczający cmentarz. Ledwieśmy tam weszli, poznałam od razu grób Kostaki, znajdujący się