Zamyślony usiadł przy stole i zaczął pisać. Skinąłem głową, nie ukrywając rozczarowania; gdy wychodziłem, drugi medyk wskazał przez ramię na swego kolegę i wzruszając ramionami, wyraziście postukał się palcem w czoło.
Tak więc i konsylium nie przyniosło żadnego rozwiązania. Pełen rozpaczliwej rozterki, wyszedłem na dwór. Po dziesięciu czy piętnastu minutach lekarz z Grazu znalazł się przy mnie. Przepraszając, że mnie w ten sposób niepokoi, rzekł, iż żadną miarą nie mógłby z czystym sumieniem wyjechać, nie zamieniwszy ze mną kilku słów. Jego zdaniem nie może tu być mowy o pomyłce, bowiem żadna z normalnych chorób nie ma takich właśnie objawów, a śmierć jest już bliska. Pozostał jeszcze jeden, najwyżej dwa dni życia. Jeśliby jednak udało się od razu powstrzymać ostateczne uderzenie, staranna i umiejętna opieka mogłaby jeszcze, być może, przywrócić pacjentce siły. Ale wszystko wisi na włosku: jeszcze jeden atak w każdej chwili zgasić może ostatnią iskierkę życia.
- O jakim uderzeniu pan mówi? - zapytałem.
- Wyjaśniłem wszystko dokładnie w mym piśmie, które składam w pańskie ręce -z tym jednak zastrzeżeniem, by posłał pan po najbliższego duchownego i przeczytał list dopiero w jego obecności. Pod żadnym pozorem nie wolno zrobić panu tego wcześniej, w takim bowiem razie mógłby pan zlekceważyć moje słowa, a jest to sprawa życia lub śmierci. Tylko w wypadku gdyby ksiądz nie mógł się zjawić, może pan przeczytać list sam.
Na koniec zapytał mnie, czy nie zechciałbym poznać kogoś wielce biegłego w sprawach, które, gdy ten list przeczytam, i mnie zapewne najżywiej zainteresują. Nalegał, bym człowieka tego koniecznie tutaj sprowadził, i z tymi słowy odjechał. Księdza nie było, przeczytałem więc list sam. W innych okolicznościach pobudziłby mnie on tylko do śmiechu. Czyż są jednak sposoby, których nie chwyciłby się człowiek, gdy życie najukochańszej istoty jest w niebezpieczeństwie, a wszystkie uznane środki zawiodły?
Trudno wyobrazić sobie coś bardziej absurdalnego - powiecie zapewne - niż ów list uczonego lekarza. Były w nim rzeczy tak monstrualne, że mogły tylko kwalifikować autora do domu obłąkanych. Twierdził on mianowicie, że pacjentkę nawiedza wampir! Nakłucia, które znalazł na jej szyi, były, jego zdaniem, śladem dwóch długich, ostrych i cienkich zębów właściwych, jak powszechnie wiadomo, wampirom. Wyraźnie też występuje - pisał - niewielka sina plamka, jaką wszyscy zgodnie uważają za ślad warg potwora. Nadto każdy z symptomów opisanych przez pacjentkę zgadza się ściśle z tym, co zanotowano w innych tego rodzaju przypadkach.
Dla mnie, niewierzącego w żadne zjawy sceptyka, nadprzyrodzona teoria poczciwego doktora stanowiła jeden jeszcze przykład osobliwego połączenia wiedzy i in-