niegdyś karnawał. Pani Mina wciąż śpi i śpi; a choć chwycił mnie głód i zaspokoiłem go, jej nie mogłem dobudzić - nawet na posiłek. Obawiać się zaczynam, czy nie udzielił się jej, zbrukanej chrztem wampira, fatalny nastrój tego pustkowia. Jeżeli ona, powiedziałem sam do siebie, prześpi cały dzień, ja oka nie zmrużę w nocy. Cały czas jedziemy po wyboistej drodze, nader starożytnej i niedoskonałej; opadła mi głowa i zmorzył mnie sen. A potem znowu obudziłem się z poczuciem winy i upływu czasu, stwierdzając, że pani Mina wciąż śpi, a słońce stoi już nisko. W okolicy zaszły wielkie zmiany: groźne szczyty jakby się od nas oddaliły, my zaś podjeżdżamy pod szczyt stromego wzgórza, na którego wierzchołku stoi zamek, podobny do tego, o którym pisał w swym dzienniku Jonathan. Ucieszyłem się i przeląkłem zarazem; oto bowiem, na dobre czy złe, ale zbliża się rozwiązanie. Obudziłem panią Minę, podejmując ponownie próbę zahipnotyzowania jej; lecz, niestety, daremną, aż właściwy czas minął. Następnie, zanim spadła na nas wielka ciemność - bo nawet po zachodzie śniegi świeciły odbitymi od nieba promieniami zaszłego słońca i świat spowijał przez jakiś czas ogromny zmierzch - wyprzęgłem konie i postawiłem je na paszę w takim schronieniu, jakie udało mi się znaleźć. Potem rozpaliłem ognisko, przy którym usadowiłem wygodnie wśród futer panią Minę, w pełni rozbudzoną i bardziej jeszcze zachwycającą niż zwykle. Przygotowałem strawę, ale jeść nie chciała, utrzymując po prostu, że nie odczuwa głodu. Nie nalegałem, rozumiejąc, że byłoby to daremne. Sam się jednak najadłem, muszę bowiem teraz mieć siły za wszystkich. Następnie, dręczony lękiem o przyszłość, nakreśliłem okrąg dość obszerny dla swobody pani Miny wokół miejsca, w którym siedziała, i posypałem go drobno pokruszoną hostią, aby zapewniał należytą ochronę. Pani Mina przez cały ten czas siedziała nieruchomo - niczym człowiek martwy - i stawała się coraz to bielsza i bielsza, aż wreszcie śnieg przestał być bielszy od niej. Nie odzywał się ani słowem. Gdy się jednak do niej zbliżyłem, przywarła do mnie i poczułem, że biedna istota dygocze od stóp do głowy, wstrząsana dreszczem, który odczuwać było mi boleśnie. Gdy się nieco uspokoiła, zapytałem:
I Nie przysunie się pani do ognia? - chciałem bowiem sprawdzić, do czego jest zdolna.
Podniosła się posłusznie, lecz uczyniwszy krok, zatrzymała się nagle i stała jak wkopana.
- Czemu pani dalej nie idzie? - zapytałem znowu.
Potrząsnęła głową i usiadła na poprzednim miejscu. Po czym, popatrzywszy na mnie szeroko otwartymi oczyma, jak ktoś ze snu obudzony, stwierdziła po prostu:
- Nie mogę! - i umilkła.