134 Wstyd i przemoc
samotny, niż już był. Wskutek stałego uciekania się do przemocy, ustawicznego napadania na innych, uważany był w więzieniu, wśród najbrutalniejszych mężczyzn w naszym społeczeństwie, za „świra”. Chcę się jednak skupić raczej na jego obrazie własnej osoby, który ukazuje jego odpowiedź na moje pytanie. Czy można sobie wyobrazić sytuację, w której jest się bardziej obnażonym niż wtedy, kiedy jest się samotnym na szerokim świecie, na środku oceanu, chronionym jedynie wątłą skorupą małej łódki, z poczuciem, że trzeba będzie zdobywać sobie przyjaciół? Kelvin C. przedstawił mi się jako najczystszy przypadek wykorzystania przemocy do zmuszenia innych do zaopiekowania się nim, przy jednoczesnym ukryciu się nie tylko za maską brutalnego napastnika, ale bardziej dosłownie i konkretnie — za solidnymi, stalowymi drzwiami izolatki, by nikt nie mógł dojrzeć jego obrazu samego siebie, który tak skrzętnie i z takim poświęceniem ukrywał, gdyż wydawał mu się tak wstydliwy i niemęski.
Różnica między nim a bardziej pospolitymi sprawcami przestępstw z użyciem przemocy polegała na tym, że zarówno swoje brutalne zachowania, jak i bierną bezczynność (leżenie w łóżku w swojej małej celi przez rok, po dwadzieścia trzy godziny na dobę) posuwał dalej niż którykolwiek z nich. Większości innych skorych do przemocy mężczyzn sprawiało ulgę sprowokowanie sędziów do wydania postanowienia o przeniesieniu ich z dżungli miast, gdzie cierpieli z powodu głodu, braku dachu nad głową i poniżenia, do dżungli zakładów karnych, gdzie mieli zapewnione pożywienie i schronienie. Trzeba tu zaznaczyć, że żadnemu ogrodowi zoologicznemu nie pozwolono by na trzymanie zwierząt w takich „schroniskach”, jakie daje się ludziom w więzieniach, i że ceną, jaką muszą płacić ubodzy i bezdomni za ową namiastkę wiktu i opierunku, jest dalsze upokorzenie, jednak mimo to — co jest zadziwiające, biorąc pod uwagę warunki, w jakich „żyje” większość więźniów — przeważająca ich część nie zachowuje się tak agresywnie i brutalnie, by prowokować administrację zakładów karnych do jeszcze większego ograniczenia ich wolności, czyli do całkowitej izolacji.
Po rezygnacji z pracy w więziennej służbie zdrowia psychicznego dowiedziałem się, że komisja do spraw zwolnień wydała w końcu decyzję o wcześniejszym zwolnieniu Kelvina C. Następną wiadomość o nim przyjąłem ze smutkiem — został zamordowany. Najwyraźniej jego zachowanie było zbyt prowokacyjne, groźne albo „szalone” dla kogoś ze społeczności, do której trafił. A zatem Kelvin C. miał zupełną rację — naprawdę nie wiedział, jak zadbać o siebie; uwolnienie było dla niego rzeczywiście zbyt niebezpieczne. A los, który go ostatecznie spotkał, sprawił, że stało się dla mnie bardziej zrozumiałe, dlaczego najgwałtowniej zachowywał się, najbardziej chaotycznie myślał i najbardziej bywał pobudzony akurat wtedy, kiedy czekała go rozmowa z komisją do spraw zwolnień warunkowych, to jest wtedy, kiedy zagrażało mu (dosłownie) niebezpieczeństwo zwolnienia z zakładu karnego.
Schemat ten, tak powszechny wśród najbardziej skorych do przemocy mężczyzn przebywających w naszych więzieniach i więziennych szpitalach dla psychicznie chorych, jest kolejną ilustracją odczuwanej przez nich przemożnej potrzeby opieki. Ola więźniów okres bezpośrednio poprzedzający zwolnienie z zakładu karnego jest czasem, w którym przeżywają największy stres. W tym okresie istnieje największe prawdopodobieństwo, że targną się na czyjeś albo własne życie lub że zaczną wykazywać ostre objawy psychozy czy też pogwałcą ważne przepisy regulaminu więziennego. Zdarzało się to tak często, że zacząłem sobie uświadamiać, iż muszę w tym czasie poświęcać więźniom szczególną uwagę, by uprzedzić ich wyładowanie się w formie jakiegoś aktu przemocy albo zapobiec atakowi choroby psychicznej.
Później jednak przypomniałem sobie, że widziałem to samo zjawisko w czasie studiów, kiedy przechodziłem szkolenie w klinikach wydziału medycyny Uniwersytetu Harvarda oraz podczas mojej prywatnej praktyki psychiatrycznej, kiedy zajmowałem się hospitalizowanymi (lecz w większości nieagresywnymi) pacjentami. Podczas szkolenia leczyłem obłąkaną pacjentkę, Ann S., którą umieszczono w szpitalu wbrew jej woli, ale po pewnym czasie objawy obłędu zaczęły ustępować i jej stan poprawił się na tyle, że zgodziłem się z nią, iż nadeszła pora, by pomyśleć o opuszczeniu szpitala. I właśnie wtedy u Ann S., któ-