160 BUNT W TREBLINCE
Stał przede mną kucharz z AK. Już w pierwszych dniach powstania zgłosił się do naszego oddziału, mówiąc, że jest dezerterem z armii niemieckiej. Po-chodził ze Śląska. Po przesłuchaniu został kucharzem w naszym oddziale. Stal przede mną uśmiechnięty, w niemieckim mundurze. Błyskawiczna myśl prze-leciała mi przez głowę. Tb spotkanie może i mnie, i Hankę kosztować życie. Wiedział, że jestem Żydem. Hankę znał jako łączniczkę AK. Podając mu rękę, podstawiłem mu nogę i przewróciłem go w ten sposób na ziemię. Leżąc na nim, dźgałem go nożem, starając się trafić w okolice serca. Hanka szmatą zatykała mu usta, aby nikt nie słyszał jego krzyków. Było ciemno, tłumy parły nieustannie, każdy był zajęty sobą i nikt nie zauważył tego, co się stało. Gdy upewniłem się, że nie daje znaku życia, włączyłem się z Hanką i Zygmuntem w tłum i przedarliśmy się do stojących wagonów.
Po chwili pociąg ruszył. Na torach pozostały jeszcze tłumy ludzi zwiększające się z każdą chwilą. Stojąc w otwartym wagonie towarowym, obserwowałem mijane osiedla. Minęliśmy Włochy. Widzieliśmy światła w domach, co potwierdziło słowa generała „Skały”, że pod Warszawą mieszkańcy pozostali. To znaczy, że mamy dokąd uciec. Pociąg jechał powoli. Mżący deszcz jeszcze bardziej wzmagał ciemność. Stojący obok mnie ludzie znający tę trasę mówili, że zbliżamy się do Pruszkowa. Tam, w ogromnych halach, w których kiedyś reperowano parowozy i wagony, znajduje się teraz obóz. Do tego właśnie miejsca Niemcy kierowali ludność Warszawy. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności i głucha cisza. Było już po północy. Nie wiedzieliśmy, czy tory kolejowe były patrolowane przez żandarmerię niemiecką — postanowiliśmy uciekać Szepnąłem do Hanki i Zygmunta: — Skaczemy. Skoczyłem pierwszy, za mną Hanka, Zygmunt trzeci. Poczułem żwir pod nogami, w biegu złapałem wyskakującą Hankę. Przewróciliśmy się razem na żwir. Leżeliśmy w ciszy, wyciągnięci, aż pociąg nas minął. W pewnej chwili usłyszałem kroki. W przerażeniu przywarliśmy do ziemi. Okazało się jednak, że to Zygmunt. Przeszliśmy przez parkan i znaleźliśmy się na ulicy przylegającej do torów kolejowych. Usłyszeliśmy kroki. Miarowy stukot butów wskazywał, że w naszym kierunku idzie patrol. Nie wiem, czy nas zauważono, czy dosłyszano, lecz w pewnej chwili posypały się ku nam strzały. Nie było czasu na układanie planu.
— Automat — krzyknąłem do Hanki.
Milcząc, podała mi broń. Wiedziałem, że jest w nim przeszło trzydzieści kul. Powinno starczyć. Nacisnąłem cyngiel i wypuściłem długą serię. Niemcy, zaskoczeni atakiem, rozpierzchli się na boki. Prawdopodobnie nie wiedzieli, ilu nas jest i jak jesteśmy uzbrojeni. Wykorzystaliśmy ich wahanie na ucieczkę-Pobiegliśmy w jakąś boczną uliczkę. Za nią rozciągały się szczere pola. Człapiąc w błocie, uciekaliśmy, na ile tylko pozwalały nam siły. Brnęliśmy po roz-
mokłej ziemi. Brodziliśmy po kostki w wodzie. Przeskakiwaliśmy przez ploty, wymijaliśmy chałupy. Nad ranem doszliśmy do osady fabrycznej Józefów. Zmoczeni i zmęczeni zapukaliśmy do drzwi robotniczego baraku, prosząc o trochę wody. Mieszkali tu robotnicy z cukrowni. W małych pokoikach bez żadnych wygód mieszkało często po kilkanaście osób. Pomimo ciasnoty odstąpiono nam jeden pokoik. Pozwolono nam w nim nie tylko wypocząć, lecz także zostać przez kilka dni. Doprowadziliśmy do porządku naszą garderobę. Planowaliśmy wyprawę do Puszczy Kampinoskiej, gdzie chcieliśmy dołączyć do znajdujących się tam partyzantów. Gdy robotnicy wrócili z pracy (fabryka pracowała przez 24 godziny na dobę), prosili nas, abyśmy opowiedzieli im o przebiegu powstania warszawskiego. Nasi słuchacze stale się zmieniali. Chociaż mieliśmy przy sobie broń, a obok w folwarku mieściła się żandarmeria niemiecka, nie ulękli się. Prosili jedynie, abyśmy byli ostrożni. Pewnego poranka zauważyłem, że żandarm i towarzyszący mu cywil z łopatą w ręku prowadzą człowieka. Poznałem go — był to Żyd, porucznik, szef żandarmerii PAL-u. Nagle żandarm zatrzymał się i strzelił w tył głowy idącemu przed nim porucznikowi, który potoczył się do przydrożnego rowu. Cywil podszedł do trupa, zdjął mu buty i rozpoczął kopanie grobu. Nie trudził się zbytnio. Kilkoma uderzeniami łopaty wyciągnął trochę ziemi i w płytkim grobie położył trupa, przykrywając go cienką warstwą ziemi. Patrząc z przerażeniem na ten obraz, odruchowo sięgnąłem po automat. Trzeźwiejsza ode mnie Hanka wyrwała mi go silą z ręki. Szybko oprzytomniawszy nie dałem po sobie poznać, że rozpoznałem porucznika „Osę”. Usłyszałem za sobą głosy przyglądających się wraz z nami tej scenie robotników:
— To chyba byt Żyd, bo Polaka zaprowadziliby do Olszynki.
Wieczorem postanowiliśmy we trójkę, że nie ma sensu siedzieć dłużej w Józefowie, mimo że Zygmunt chciał jeszcze zostać. Było mu tu dobrze, tym bardziej że został otoczony serdeczną opieką miłej, młodej Polki (po wojnie została jego żoną). Po kilku dniach opuściliśmy gościnny Józefów. Nasza droga prowadziła przez miasteczko Błonie. Wieczorem widzieliśmy łunę pożarów unoszącą się nad Warszawą. Zrozumieliśmy, że Niemcy niszczą całe miasto. Szliśmy wąskimi ścieżkami osłaniani przez przydrożne drzewa. Podczas moich ucieczek wyostrzyła mi się orientacja w terenie. Wystarczało, że znałem kierunek. Chciałem przez Błonie, Leszno dojść do wsi Nowe Budy znajdującej się w Puszczy Kampinoskiej. Wiedziałem, że tam koncentrują się grupy powstańców. W czasie ciężkiej drogi Zygmunt ustawicznie narzekał, że niepotrzebnie opuściliśmy Józefów. Tęskni! za spokojnie spędzonymi tam dniami. Tłumaczyłem mu cierpliwie, że nie było innej rady. Nie mogliśmy dłużej nadużywać serdecznej gościnności robotników, tłoczących się w ciasnych barakach.