IM BUNT W TREBLINCE
Stal przede mną główny lekarz PAL-u, doktor Zieliński, Żyd, tak jak ja I i Zygmunt. Padliśmy sobie w objęcia. Pytaniom nie było końca. Opowiadał I nam, że wyszedł z Warszawy tak jak i my, przez Pruszków. Z obozu w Pruszkowie wyciągnęli go ludzie z konspiracji. TUtaj, na tym pustkowiu, otworzy! oddział Czerwonego Krzyża. Pod jego osłoną zorganizował punkt przerzutowy dla tych. którzy byli w drodze do nowo tworzących się oddziałów partyzanckich w Puszczy Kampinoskiej. Dzięki pomocy doktora Zielińskiego po kilku dniach spotkałem u niego generała „Skałę”. Przy wódce opowiedział mi, że szef naszej polskiej żandarmerii, porucznik „Osa”, został aresztowany. Zadenuncjo-wała go łączniczka majora Ketlinga — „Urszula”. Spytał mnie, czy mam broń, a gdy odpowiedziałem mu, że mam cały arsenał, zażądał, abym uczestniczy! w akcji—napadzie na fabrykę Norblina. Chodziło o to, aby zdobyć pieniądze.
Z przerażeniem myślałem o mojej matce, która pracowała w tej fabryce. Wiadomo było, że w piątek Niemcy przywożą tam gotówkę (marki i złotówki) na wypłatę. Wiadomość tę otrzymał od pracujących tam Francuzów. Przyrzekli mu również, że postarają się wprowadzić nas na teren fabryczny bezpieczną drogą, omijając posterunki żandarmerii. Fabiyka Norblina znajdowała się w Głownie. Razem z trójką uzbrojonych w rewolwery powstańców PAL-u pojechaliśmy koleją w kierunku Łowicza. Jechaliśmy na platformie doczepionej do parowozu na przedzie pociągu. Niemcy obawiali się coraz bardziej zamachów kolejowych i min na torach. Aby ustrzec się przed wysadzaniem pociągów przez partyzantów, parowóz pchał przed sobą długą platformę, na której wolno było jeździć ludności polskiej. Dawało to pewnego rodzaju gwarancję, że partyzanci nie będą podkładać bomb. Do Głowna dojechaliśmy wieczorem. Oczekiwało nas tam trzech ludzi z sierżantem Jordanem na czele. Udaliśmy się do dzielnicy Głowna, zwanej Osina. Tam mieściła się fabryka. Obiekt | był silnie strzeżony. Pomimo to jeden z Francuzów wprowadził nas przez plot na teren fabryczny. Poszliśmy w stronę zabudowań biurowych, gdzie mieściła się kasa. Znajdujący się w pokoju polski kasjer, widząc nas uzbrojonych, podniósł ręce do góry, a po chwili otworzył kasę. Wyjęliśmy znajdujące się w niej banknoty i włożyliśmy je do worków. Kasjera związaliśmy, jak również dwóch jeszcze napotkanych po drodze urzędników. Zerwałem druty telefoniczne we wszystkich pokojach71. W drodze powrotnej, gdy przechodziliśmy przez zabudowania pracownicze, w jednej z izb dostrzegłem moją matkę. Udawałem, że jej nie znam. Dopiero gdy znaleźliśmy się sami, zapytałem ją o ojca. Powiedziała mi, że żyje i mieszka na Okęciu. Podałem matce swój adres i dołączyłem do
udała.
71 W relacii z ŻIH informacja, że akcja na kasę fabryki .....c,y
reszty grupy. Wyszliśmy z powrotem tą samą drogą, którą weszliśmy — przez parkan. Sierżant Jordan zaprowadzi! nas do jednego z domów w Głownie, gdzie przesiedzieliśmy dwie doby. Potem przyjechała po nas furmanka załadowana słomą i po całonocnej jeździe polami nasza trójka powróciła do Kopytowa. Następnej nocy wybraliśmy się do punktu sanitarnego Zielińskiego, by zostawić mu zdobyte przez nas pieniądze. Okazało się, że było tego wraz z markami 450 tysięcy złotych. Z Puszczy Kampinoskiej coraz częściej dochodziły odgłosy strzałów. Nocą przez zaspy śnieżne brnęliśmy z Hanką z Kopytowa do Milanówka. Wiał silny wiatr, sypiąc nam śnieg w oczy. Z frontu znad Wisły dochodziły głuche odgłosy huku armat. Wśród szumu wiatru usłyszeliśmy warkot samolotu. Leciał nad nami. W pewnej chwili nocne ciemności rozproszyła rakieta. Zrobiło się jasno jak w dzień. Przywarliśmy do zaspy śnieżnej. Gdy po kilku minutach rakieta zgasła, ruszyliśmy dalej. Brnąc w śniegu, dowlekliśmy się do punktu Czerwonego Krzyża. Znając hasło (czterokrotne uderzenie, przerwa, a potem jeszcze dwa uderzenia), waliliśmy w drzwi. Po chwili otworzyły się i ukazał się w nich doktor Zieliński. Byliśmy szczęśliwi, że wreszcie mamy dach nad głową. Weszliśmy do ciepłej izby. Dopadliśmy palącego się pieca i ogrzewaliśmy przy nim skostniałe członki. Przyjemna była myśl, że noc spędzimy w tym ciepłym pomieszczeniu. Planowaliśmy wyruszyć do Kopytowa nazajutrz rano. Nie zdążyliśmy jeszcze zdjąć z ramion plecaków, kiedy doktor Zieliński, napełniając szklanki wódką, powiedział z rozpromienioną twarzą:
— Front wreszcie ruszył. Rosjanie atakują. Przerwali niemiecką obronę w Magnuszewie. Otaczają już Warszawę. Prawdopodobnie już jutro będą tutaj. Idźcie natychmiast do Kopytowa. Zorganizujcie obronę dwóch mostów. Nie wolno dopuścić do tego, żeby je Niemcy wysadzili. Wiem, że w Kopytowie jest dostatecznie dużo broni. Idźcie natychmiast. Spotkamy się po wyzwoleniu.
Była to noc 19 stycznia 1945 roku. Pożegnaliśmy się serdecznie z doktorem. Nie czuliśmy już zimna mroźnej, ciemnej nocy. Świeżo usłyszana wiadomość dodawała nam energii w czasie drogi do Kopytowa. Przedtem musieliśmy jeszcze przejść przez tor kolejowy. Znajdowaliśmy się w odległości pól kilometra od mostu. Baliśmy się do niego zbliżyć, gdyż wiedzieliśmy, że znajdują się na nim posterunki niemieckie. Gdy zbliżyliśmy się do nasypu kolejowego, usłyszeliśmy silną detonację. Zrozumieliśmy, że most kolejowy został wysadzony. Gdy dolecieliśmy do wsi, doszły do nas odgłosy huku armat. W domu zastaliśmy Zygmunta z grupą młodych ludzi. Rozkazałem im, aby poszli za mną w stronę ostatnich zabudowań znajdujących się najbliżej szosy Warszawa _Łódź — Berlin. Doczolgaliśmy się do szosy i z otaczających ją zarośli obserwowaliśmy niekończące się kolumny aut, sprzętu wojskowego, uciekających w rozsypce żołnierzy niemieckich, furmanki zaprzężone w konie, samochody