• Sffan Uchański •
Tak, był czas, kiedy Vrchlick£ nazywał autora BaSni tęczowej „Adamem drugim”, a Miriam nie wahał się głosić poglądu, „że Asnyk nie jest wcale mniejszym od Mickiewicza czy Słowackiego poetą”1. Dzisiaj natomiast, aby kogoś zmiażdżyć, unicestwić, pisze się, że jego wiersze przypominają Asnyka, bo któż by — jak sądzi ten i ów „zamachowy mąż” operujący tego rodzaju argumentami — utrzymał się na nogach po takim ciosie?
Sama wszakże rozpiętość skali sądów zdaje się świadczyć, że jest w tej poezji coś, co wymyka się określeniom zbyt łatwo bilansującym rachunek jej aktywów i pasywów. Rozpiętość ta nasuwa również myśl, że poeta „nie wszystek umarł”, że nie stał się jeszcze „klasykiem” w potocznym rozumieniu tego słowa, to znaczy czcigodną relikwią, którą wynosi się na światło dzienne tylko z okazji „okrągłych” rocznic, by okadziwszy i obgadawszy ją do woli, zamknąć z powrotem w krypcie z napisem: ^Świętości! Nie dotykać!”
Dlatego też spróbujmy spojrzeć na Asnyka nie z perspektywy gotowych już orzeczeń historycznoliterackich, ale nieuprzedzonym okiem zainteresowanego poetą czytelnika, ryzykując, że zamiast wyważonego starannie studium damy tylko szereg luźnych spostrzeżeń, nie sumujących się w jednolity wywód glos, co byłoby kompromitujące dla badacza-naukowca, ale jest dopuszczalne dla krytyka-eseisty, dla tego, który ma prawo poprzestać na próbie.
Wracajmyż tedy do Asnyka.
*
Nazwał go kiedyś Wyspiański „wypchanym orłem” — i tak już zostało. Nie byle kto, bo Ignacy Chrzanowski, za żart, oo tynfa wart, nie szczędzi czerwonego złotego swojej profesorskiej powagi i długo, solidnie, uczenie
ków 5g~ Wybór pism krytycznych, t. I, Kra-
tłumaczy, przedkłada, perswaduje, że taki całkiem wypchany to ten Asnyk nie był, że się w nim przecież coś żywego i autentycznego kołatało.1 Koniec końców wynika z tych wywodów, że był to poeta nieprzeciętnej miary. Czemuż więc Chrzanowski zajmuje pozycję adwokata, który broni podsądnego przed jakimś Bóg wie przez kogo powołanym i uprawomocnionym trybunałem? Samo nawiązanie do złośliwostki na temat „wypchanego orła” świadczy, że działa tu sugestia nieprzychylnej na ogół dla Asnyka opinii Młodej Polski, która wiele mu zawdzięcza, ale która mimo to traktowała go niechętnie i lekceważąco. A to pokolenie piszących i krytykujących czasu „Skamandra” i „Zwrotnicy”, z którym prawował się Chrzanowski o sprawiedliwość dla Asnyka? I to pokolenie patrzyło na autora Baśni tęczowej przez pryzmat jego utworów przerabianych w szkole, rzadko korygując swoje mniemania o nim obfitszą lekturą tekstów poety „przebrzmiałego”, „przestarzałego”.
Kim był Asnyk dla tego pokolenia? Ot, skrachowany i przeniesiony w stan spoczynku romantyczny farys, kolaborujący z dzierżącym „rząd dusz” pozytywizmem; wuj-ciowaty trochę w swej dobrodusznej dydaktyce, chociaż wcale sprawny rymopis, umiejący czasem zanucić filuterną cokolwiek piosneczkę a la Heine, czasem zadeklamować coś filozoficznego „w duchu epoki” (o rewolucji, o walce o byt, o pożytkach wspólnej pracy), a czasem nawet uderzyć w ton pobrzmiewający dalekim echem Ody do młodości czy Grobu Agamemnona. W ostatecznym wszakże rozrachunku ktoś, o kim bez poczucia popełnienia nietaktu mówi się „zacny”, mówi się „poczciwy”. Słowem: taki Rzecki naszej liryki.
A to przecież nieprawda! Nie był przygarnięty z sentymentu dla tych, co to „poszli w bój bez broni”, rezydentem Wokulskich czy Połanieckich, wypłacającym się za dach nad głową, za kusztyczek miejsca przy stole, za 1
VII
I. Chrzanowski: Adam Asnyk, „Przegląd Współczesny" 1926, styczeń.