tego ostatniego). Znaczenie nie przeszkadzało mi, pod warunkiem, że pasowały mi ich synonimy. Jeżyłam się głównie na ich brzmienie.
Zaczęłam od tego, że nienawidziłam ich śmiertelnie przez całą noc w nadziei, że pójdzie mi równie łatwo, jak z tym gościem z klasy. Niestety, nazajutrz stwierdziłam liczne wypadki użycia potępionych słów.
Konieczne więc było ustanowienie praw. W domu i w szkole ogłosiłam edykty skazujące rzeczone trzy słowa na banicję. Spojrzano na mnie ze zdziwieniem i nadal cierpiano, noszono odzież i kąpano się.
Odstawiając pedagoga, wyjaśniłam, że równie dobre rezultaty uzyska się odczuwając ból, biorąc kąpiel i ubierając się. Popatrzono na mnie z konsternacją i nie wprowadzono żadnych zmian do słownictwa.
Wściekłam się. Naprawdę nie mogłam znieść tych słów. Pedantyczne brzmienie czasownika „cierpieć” przyprawiało mnie o drgawki. Wyszukana forma słowa „odzież”, dodatkowo podkreślona tym „ż”, budziła we mnie mordercze instynkty. Ale już szczytem horroru było „kąpać się”, abstrakcyjna syntagma z pretensjami do określenia najpiękniejszej czynności, jaką może wykonać człowiek: zanurzenia się w wodzie.
Wpadałam w szał, kiedy używano tych słów w mojej obecności. Ludzie wzruszali ramionami i dalej brnęli w swoje błędy językowe. Dostawałam piany na ustach.
Juliette oznajmiła, że mnie popiera:
- Te trzy słowa są okropne. Nigdy więcej ich nie użyję.
Ktoś na tej ziemi jednak mnie kochał.
Na Gwiazdkę brat otrzymał przepustkę z belgijskiego internatu i przyjechał do Nowego Jorku spędzić z nami dwa tygodnie. Dowiedziawszy się o moich rozporządzeniach leksykalnych, zaczął używać zakazanych słów po cztery razy na minutę. Uwielbiał obserwować moje roukojti i utrzymywał, że przypominam mu bohaterkę Kii^ncuat \i
Po upływie piętnastu dni został odesłany z powmlcm do swojego jezuickiego więzienia.
To kara za nieprzestrzeganie moich praw, myślałam,
I jątrząc, jak odjeżdża na lotnisko.
Koniec końców, z mężczyznami było prościej niż ze słowami: do zabicia chłopca wystarczyła jedna noc koncentracji. Słowom nie mogłam nic zrobić.
Uważałam, że mam pecha: trzy nieznośne słowa należały do często używanych. Nie było dnia, żebym się na nie nie natknęła; spalone piłki konwersacji.
Moje życie byłoby znacznie mniej skomplikowane, gdybym miała alergię na słowa mauzoleum, porter, wbrew.
Któregoś dnia do matki zadzwonił dyrektor szkoły.
- Pani córka jest umysłowo nad wiek rozwinięta.
- Wiem - odparła matka, na której oświadczenia tego typu nie robiły wrażenia.
- Nie wydaje się pani, że z tego powodu cierpi?
- Moja córka nigdy nie cierpi - odparła i roześmiała się.
Odłożyła słuchawkę. Poczciwiec pewnie pomyślał, że
cała rodzina musi mieć nierówno pod sufitem.
Skądinąd matka się nie myliła: nie licząc alergii werbalnych i męki z astmą, nie cierpiałam. Moje rzekome nadzdolności umysłowe były przede wszystkim cudownym narzędziem doznawania przyjemności: byłam złakniona, stwarzałam więc własne światy, dostarczające mi rozkoszy tego, czego łaknęłam.