Pewnego wieczoru przeżyłam objawienie. Leżałam na kanapie i czytałam opowiadanie Colette pod tytułem Zielony wosk. Była to historia, by tak rzec, o niczym; młoda dziewczyna ukrywała listy. A jednak ta opowiastka, sama nie wiem dlaczego, mnie zauroczyła. Przeczytawszy zdanie, niewnoszące bynajmniej żadnych dodatkowych informacji, poczułam, że dzieje się ze mną coś niewiarygodnego: przez kręgosłup przeszedł mi dreszcz, poczułam mrowienie w skórze i mimo trzydziestoośmiostopniowe-go upału pokiyłam się gęsią skórką.
Oszołomiona, ponownie przeczytałam fragment, który wywołał taką reakcję, próbując wykryć jej przyczynę. Ale była w nim mowa tylko o stopionym wosku, o jego konsystencji, jego zapachu; czyli o niczym. Skąd więc tak spektakularne wzruszenie?
W końcu odkryłam. To zdanie było piękne; powodem tego, co się stało, było piękno.
Oczywiście pamiętałam, co mówili nauczyciele: „Przeanalizujcie styl tego pisarza”, „To poemat znakomicie napisany, na przykład taka to a taka samogłoska występuje w tym wierszu aż cztery razy” itd. Takie roztrząsanie samo w sobie jest nudne, zupełnie jak kochanek szczegółowo wyliczający osobom trzecim uroki swojej ukochanej.
Nie o to chodzi, że piękno literackie nie istnieje, tylko jest ono przeżyciem równie niemożliwym do opisania go innym, jak opisywanie powabów bogdanki komuś, komu jest ona obojętna. Trzeba się samemu zadurzyć albo pogodzić z tym, że się nigdy nie zrozumie.
Dla mnie było to odkrycie na miarę kopernikowską. Do tej pory za najważniejsze uważałam lekturę i alkohol; teraz dojdzie poszukiwanie tego nierozcieńczalnego piękna.