. ■%
iy\
i;:]
i ! :;'1' 1 ‘i1"'•'’* i: i*’ !'}" ’ '' '''* '11
wiceprezes. — Jak tylko tu wytępią, zaraz się u pana zamelduję.
Milordziak znów rozlał.
—• Bardzo przepraszam, ale na służbie nie piję za dużo — powiedział Paszteciak odsuwając szklaneczkę. — Myszy są bardzo wrażliwe na alkohol, nie chcą wychodzić z dziury.
Buła podniósł napełnione naczynie.
— Za pomyślność w łowach. Gdyby wszyscy ludzie tak poważnie traktowała, swoje obowiązki, mniej byłoby wypadków przy pracy.
Wiceprezes grzecznie podziękował za toast.
— Nie jest łatwo złapać mysz. To bardzo zwinne zwierzątko. Całą głowę mam w guzach. Często się zdarza, że czatuję przed dziurą, mysz się pokazuje, ja rzucam się i... uderzam boleśnie czołem w ścianę. Ale dochodzę do wprawy, coraz rzadziej zdarza mi się spudłować.
— Nie mówiłem ci, Janek, że zrobiliśmy zawody. Mój Mruczuś zaczaił się przy jednej dziurze, a pan Paszteciak przy drugiej. I co powiesz? W jednakowym czasie pan wiceprezes złapał cztery myszy, a Mruczuś jedną 1 to mu uciekła.
— Mnie się to nic zdarza — wtrącił z dumą Paszte-cdak. —■ Jak już złapię, to mowy nie ma, żebym puścił.
Nagle nadstawił ucha.
— Przepraszam, coś mi się zdaje, że skrobie — powiedział. Podszedł na palcach do dziury i zaczął warować.
■ Buła znowu podniósł pełny kieliszek i żeby odpędzić od siebie trapiące go myśli, zawołał:
— Chłuśniem, bo uśniem!
Tego nowego toastu nauczył się od prezesa Skubanego.
i
> •
' I : J!
'.; f
il:
,i
• i
J
,'i
• i
■ii
]
I !'
i j'
: i •
' i •
j • '•
C
• : I !
U 'I'
%
i: \i
i <■■:
"f
i'
m
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Upłynęło 'kilkanaście dni. Zbliżał się koniec pobytu gości zagranicznych w prehistorycznej osadzie. Już niedługo mieli opuścić gościnne progi Dzyndzylaków i pełni niezwykłych wrażeń powrócić do swojego codziennego życia.
Turyści byli przeważnie ludźmi interesu, toteż transakcje handlowe w Dzyndzylakach z każdym dniem nabierały rozmachu. Rychło wszyscy mieszkańcy osady nosili na grzbietach jedyną skórę, czego zresztą nie żałowali, bo wiedzieli że po wyjeździe gości powrócą do swoich tradycyjnych ubiorów, które spoczywały w depozycie w magazynach Spółdzielni „Dewizowy Turysta”.
Skubany egzekwował ostatnie należności i był dobrej myśli, choć nie ogarniał jeszcze całości zagadnień związanych z rentownością nowatorskiego przedsięwzięcia.
I oto nadszedł dzień odjazdu. Turyści składali pożegnalne wizyty, dokonywali ostatnich transakcji. Z hotelu wynoszono walizy wypchane skórami, ziemią, urnami, pętlami z łyka, prehistoryczną biżuterią. Każdy uwoził ze sobą po parę posążków bożka Okowita.
Buła przeliczał walizki i zastanawiał się gdzie jest Mary. Czasu zostało już niewiele, zaczął szybko przemierzać pokój. Być może poszła do Milordziaków, ale dlaczego tak się długo żegna?
Podszedł do okna i magle zrobiło mu się gorąco. Spojrzał, przetarł oczy i poczuł taki ból, jakby mu kto serce przebijał sztyletem. Dzikus Józwa wlókł jego ukochaną Mary za włosy po ziemi. Buła stał, jak ra-
r
i
I
163