IV
Znów mi się oto poplątała mowa i płyną słowa... słowa... słowa...
Czyżbym ja?... Czy to znaczy, że uciekam w świat, gdzie jest wszystko logiczne i proste, i łatwe?... Czy to znaczy, że mi świat przecieka przez palce nieudolne jak woda pod mostem w śpiewnym bełkocie, a ja, podobny do pala, odbijam się nie wiedząc, że nurt się oddala?
A może w ciszy domu pogrążony słucham, jak za oknami wzbiera zawierucha i chmur gradowych warczą czarne zwały... Czyżby świat, co mi za szybą narasta -jak sen męczący, w którym się zmieszały dzieciństwo, dawne rany i odgłosy miasta, i twarze zmarłych - był bardziej zawiły niż przedzieranie się przez myśl nad siły?
Czyżbym ja?... Kiedy porą burzliwą spozieram w drzwi nocy, które piorun na oścież otwiera, widzę zmętniało nurty wielkiej rzeki, zamiatane wichurą od brzegu do brzegu, majaczejący w deszczu pień wierzby kaleki i wypiętrzone fale zatrzymane w biegu.
Tak - kiedy burza serce mi zakrwawi,
myśl odpowiada wielkim milczeniem błyskawic.
Wiem, runie na mnie świat, który rozwala zmyślone prawdy jak kruche skorupy jaj ptasich, który niesie na spienionych falach zadumanych pływaków niepotrzebne trupy, który toczy się z grzmotem jak strumień opiły od długich deszczów i walący w wieczność słonego morza czarnoziemne iły łożyskiem, które rzeźbiła konieczność.
Lecz nim dosięgnie mnie skrzydłem zamieci, już poprzez siebie wyjdę mu naprzeciw.
A teraz brodzę skroś siebie, przed siebie, zapoznanymi ścieżkami śród żyta, po pochłoniętym przez jezioro niebie, po starym sadzie, który już okwita, po zwiędłych trawach, podbiałach i chwastach, po zatoniętych we mnie dawnych miastach, wpatrzony w siebie, zasłuchany w dzwony, które tani biją, choć już zatopione.
Dokąd te drogi, idące nad wodą, pokrzywą i łopuchem zarosłe zawiodą?
Czy na pachnące sianokosem łąki? czy w las, gdzie głucha króluje niemota? czy w pola, nad którymi śpiewają skowronki? na ociężały, żniwny łan, czy w błota zdradzieckie, co się zamkną nad wędrowcem, tak jak słowa nad myślą wpędzoną w manowce?