88
i zaraz go w zanadrze schowa!; dał się uwieść biskup, obiecując mu pewnie wyświęcić go na księdza, a Ogonowski, mając drugi podobno zwiniony i z wierzchu zapisany papier, już na to przygotowany, dobył z zanadrza papier fałszywy, i w oczach biskupa na palący się ogień w kominie rzucił, a skrypt prawdziwy schowany, potem przed sądem złożył.
W czasie tej kadencyi na dzień urodzin księcia Czartoryskiego „o powinnościach obywatela,“ napisane odemnie do niego wiersze, zjednały mi łaskę jego, ze mną nie już jakże swoim sekretarzem, ale jak z przyjacielem najpoufalej postępował, w najliczniejszych u siebie zgromadzeniach najgrzeczniej ze mną rozmawiając, co zaraz (jak pospolicie bywa) i przytomnych grzeczność dla mnie obudziło, że kiedy odemnie książę odstąpił, wnet pierwsi obywatele ze mną bawić się chcieli.
Niedługo jednak ta moja trwała uroczystość; przyszła z Warszawy mowa drukowana, którą król miał na rozpoczęciu towarzystwa ksiąg elementarnych. Ja późno przyszedłem na pokoje, że ta już mowa czytaną była, i przytomni za zdaniem o niej księcia, że była najgorszą, wszyscy ją najgorszą uznali. Wchodzącego mnie do pokoju książę okrzyknął: „Otóż sędzia przyzwoity: patrz, jaką to mowę król miał do towarzystwa! “ Kiedy mowę tę przeczytałem, spytany od księcia, coby mi się zdawało, odpowiedziałem (jak mi się zdało), że była dobrą. Książę się odwrócił, a faworyt księcia, sekretarz Skowroński, przybiegł do mnie i rzecze: „Bój się Boga, książę i my wszyscy już tę mowę ganiliśmy, a ty ją chwalisz?Odpowiedziałem mu, że ja lubię mówić jak myślę. To zdarzenie oziębiło do mnie księcia, który już ze mną tak poufale, jak dawniej, nie przestawał i wszyscy też mnie porzucili, że ledwie słowo kto do mnie przemówić chciał. Tak w duszy mojej żałowałem księcia, że będąc ze wszech miar cnotliwym, lubił wszelako, ażeby mu pochlebiano, ale nie żałowałem siebie, że chociaż prawdą idąc na świacie, jak mnie konający ojciec przestrzegał, nie poprawiłem losu mojego, przynajmniej spokojności mojej wewnętrznej nie zamieszałem.
Między wielu obywatelami litewskimi, z którymi w Wilnie poznałem się, był: pan starosta wileński, człowiek ze wszechmiar zacny, którego nigdy niczem nieprzełamanej cnocie winienem to wspomnienie, ale poznałem tam i kolegę w sztuce poezyi, księcia koniuszego litewskiego Radziwiłła, który mnie marnemi wierszami swojemi nietylko w Wilnie najczęściej nudził, ale po 2 leciech rozstania się naszego swoich wierszy mnóstwo aż do Gałicyi, gdzie już mieszkałem o 130 mil od niego, przysłał i za każdym razem wydatku na pocztę po kilkanaście złotych przyczyną był.
Skończyła się nakoniec kadencya wileńska i książę pierwej, a potem my, dwór, powracając do Warszawy i przez Litwę jadąc, poznałem się z tobą, najcnotliwszy człowiecze, Janie Stryjeński, szefie byłej gwardyi konnej litewskiej; on powierzchownie nie pokazuje tej cnoty, której pełen, bo ją pokrył farbą zwyczajną świata, ażeby go tak nie uważano, majętny a skromny, niby groźny, a litośny, nieżalu-jący potrzebnego wydatku, nierozrzutny, robiący wiele dobrego, nigdy o tern nie mówiący, oto twój obraz, zacny mój przyjacielu.
Na sławę cnót tego człowieka starałem się z nim poznać i umyślnie w domu jego do Czarnoluż w Brzeskiem przyjechałem, gdzie najlepiej przyjęty, kilka kilka dni bawiąc się, znalazłem więcej, niż o nim powiadano dobrego, bo tego umyślnie szukałem. W domu tym bawiąc, jedna obywatelka z przytomnych gości, rozśmieszyła nas przesadnem gadaniem swojem; z tej okoliczności szef Stryjeński powiedział mi o przesadnem tłumaczeniu się w sąsiedztwie jego przed 10-ciu lalami zdarzoną anegdotę następującą: Obywatelka Rdułtowska, wdowa, prosiła rektora