121
tnie pomocy, i ci nie raz wyższe posady, nad swego dobroczyńcy posiedli. W roku 1846 jako emeryt usunął się w zaciszę domową, do braci swoich, z którymi nierozdzielnie przemieszkiwał. Odtąd wszystkie niemal chwile życia swego poświęcał dla potrzebujących pomocy, już to radą, już i datkiem. „Wdowa i sierota (powtarzamy słowa kapłana) biegły do niego z ufnością, a znajdowały prędką pomoc, wsparcie i ulżenie smutnej niedoli. Datkiem, dobrą radą, to wreszcie wstawianiem się zawsze chętnem u władz rządowych, zwłaszcza w interessach ubogich, ocierał nasz szlachetny pracownik w winnicy Pańskiej łzy wielu, wielu nieszczęśliwym. I nie sądźcie bracia, że to wszystko wiemy o zmarłym Romanie z cudzego opowiadania, lub powtarzamy zalety od rodziny mu przyznane, śmiało owszem podnosimy głos pochwalny na cześć jego, bośmy sami na miłosierne uczynki jego własnemi patrzeli oczyma! Znaliśmy tę zacną, uczciwą duszę pod imieniem Pobożnego Pana, który w naszym zakonnym Oratorium, długie codziennie odprawiał modlitwy, a potćm w murach naszego kościoła szukał nieszczęśliwych, z sercem przepełnionem pociechą dla nich, z rzetelną a zawsze szczerą pomocą; umiał zaś tak wesprzód, że lewica nie wiedziała nigdy o hojnym datku prawicy. I zdarzyło się że dnia pewnego spotyka nas na korytarzu klasztornym nieśmiały, wstydliwy ubogi, który ze znacznych niegdyś dostatków, drogą nieszczęśd przyszedł do nędzy. Słysząc my te utyski na niestałośd fortuny i cierpki stan podupadłego, a godnego zaiste lepszego losu, byliśmy w kłopocie, komu go polecid, gdy tych poleceń już i tak zkąd inąd za wiele. W tem nadchodzi po skończonych modlitwach nasz pobożny pan, jednóm spojrzeniem zrozumiał nieszczęśliwego potrzebę; sowicie obdarzył i dźwignął z ubóstwa, a mnie wziąwszy na stronę, po raz pierwszy zdradził swo-ję tajemnicę i rzekł: „Jestem Młodzianowski, jęśli się zgłosi podobny temu, prawdziwie nieszczęśliwy, proszę go do mnie odesłać." I odtąd patrzałem nań z uwielbieniem, bo był nie-tylko pobożny, ale człowiek ludzkości i człowiek ewangieliczny, który nieobojętnóm poglądał okiem na nędzę swoich współbraci, w którym uczucia miłości Boga i bliźniego, tak ściśle były spojone." (‘). Nie jeden z Warszawian dobrze pamięta te postacie czerstwych, osiwiałych starców, z pogodnóm spojrzeniem, a pełnym szlachetności i słodyczy obliczem, jak w pewnych godzinach, poważnym krokiem odbywali przechadzkę od ogrodu Krasińskich przez Krakowskie Przedmieście na Nowy Świat, w jakiejkolwiek bądź porze i razem wracali. Byli to bracia Młodzianowscy, co odwiedzali sędziwą siostrę swoję. Za nimi krok w krok spowolniałe wiekiem dwa wierne, ich domowych progów Stróże, zdążali. Pokłonił się żebrak lub kaleka na drodze, zatrzymywały się zaraz i z cicha warknęły oba: wtedy gotowa zawsze do jałmużny ręka Romana pełna drobnej monety, szybko przesuwała się do wyciągniętój żebraczój dłoni; a Miszon i Medor, jakby odwdzięczając, lizały założone z tylu na lasce ręce litościwego dawcy. Zdarzyło się, że na Saskim dziedzińcu stał kaleka bez nogi, zbliża się ku niemu Roman : w tćm w jednój kieszeni nic już znaleść nie może: zakłopotany szuka w drugiój, szczęściem znajduje, pokrywa pieniądze całą dłonią i skrycie wciska go biedakowi. Żebrak, był to stary nasz wiarus: poczuwszy w ręku dar nie zwykły, bo rubla srebrem, mniema że to omyłka, usiłuje więc dogonić wspaniałego dawcę, i ostrzedz go, ale Roman Młodzianowski przyspieszył kroku, by uniknąć tlóma-
(l) W Mowie pogrzebowej, mianćj na żałobnem nabożeństwie 00. Kapucynów.
Cment. Powązk. T. III. ^ ®