Po śnieżnej grani. 51
po szczytach i przełęczach. Tylko Niebieska Turnia, pogrążona w cieniu, straszyła nas teraz swym czarnym, pochylonym ku przepaści łbem i parą płatów śniegu, co niby martwe, zbielałe źrenice spozierały ku nam z mrocznej twarzy potwora ... Bez obawy jednak patrzyliśmy na tę zjawę . .. Wszak niedawno temu deptaliśmy jej siwy łeb... Nie była już dla nas groźna!
Spojrzeliśmy ku naszej dalekiej grani% Widzieliśmy ją teraz znowu, ale jakże inną! Nie była to już owa bliska, a w potokach oślepiającego światła złocąca się śnieżna grań... Przed nami sunął teraz w oddali korowód majestatycznych jakichś mar, w miesięczne blaski odzianych turni i szczytów ze Świnicą niby królową czy wróżką na czele...
Sunie ten orszak zwolna ... sunie cicho jak sen .... ucieka od nas daleko ... daleko gdzieś ku zachodowi... jakby biegł za słońcem . .. o ! Już
niknie w mgle oddali..... Co to! Czary czy złuda?... Przecieram senne
oczy... Ach, nie! Nasza śnieżna Księżycowa Grań zniknęła istotnie we mgle...
Myśmy jej jednak już nie ujrzeli, gdyż pożegnaliśmy ją zaraz wziąwszy się z Zawratowej Turni ku Zawratowi. ..
Długie godziny nocnej wędrówki, jaką jeszcze musieliśmy odbyć napół senni, przemarzyliśmy o cudach śnieżnej grani.
Na Zawracie urządziliśmy sobie wreszcie gruntowny odpoczynek i „kolację". Jak na kulturalnych i z europejskiemi formami życia obeznanych ludzi przystało, zasiadaliśmy do stołu o godz. 12. w nocy...
Schodziliśmy żlebem Zawratowym. Z pod stóp naszych zbiegał w bez-deń jakby biały szeroki gościniec w głębokim czarnym wąwozie. Po okolicznych szczytach jęły znów snug się mgły, od Zmarzłego pociągał przejmujący lodowaty wicher... Dygocąc z zimna brnęliśmy w głębokim i sypkim śniegu, wypełniającym dno żlebu. Teren był tak równy, że można było iść z zamkniętemi oczyma. Coby to była za wyśmienita jazda na nartach! Korzystając z tego, że podmuchy rozdzierały raz poraź zasłonę z mgieł, staraliśmy się wedle okalających turni zorjentować jak nisko już zeszliśmy. Wreszcie towarzyszące nam dotąd ściany Zawratowej i Małego Koziego rozbiegły się na obie strony, a wkrótce zaczerniały przed nami skałki z kolebą. Zniknął zarazem puszysty śnieg, tak że trawers do przełączki, którą przechodzi letnia „górna" ścieżka, odbyliśmy już po twardym śniegu. Trzeba było teraz trafić jeszcze na przejście od Zmarzłego do Czarnego Stawu. Asekurując się znów, bo żaden z nas nie miał ochoty przejechać się po szreniastem urwisku na dno czarnego, przepaścistego jaru, spuściliśmy się aż do wyraźnej śnieżnej krawędzi, którą wzięliśmy się silnie w lewo i ku wielkiemu swemu zadowoleniu stanęliśmy wkrótce na siodełku w grańce. Stąd oblodzonym kominkiem dostaliśmy się na strome pole śniegowe
4*