Po śnieżnej grani. 49
myślę sobie tymczasem — ale jak ja się do nich dostanę ?“ Jakiejś żywej drabiny przy takich warunkach asekuracji nie można chyba ryzykować. Wtem doskonały pomysł przychodzi mi do głowy. Wciągam do siebie „linę zjazdową" i robię na jej końcu pętlę, przez którą odwiązawszy się na chwilę przewlekam linę asekuracyjną. Mam tedy zapewnione ubezpieczenie z dołu przez pętlę i zjazd aż do przełączki. Praktyczność tego pomysłu okazała się wkrótce. Zjechaliśmy już bowiem bez przeszkód wszyscy aż do stóp turni. Zajęci w ostatnich godzinach mozolną wędrówką po grani, zdobywaniem Niebieskiej a potem zjazdem z niej, nie pomyśleliśmy o głodzie, który teraz, gdy jak nam się zdawało, wszystkie większe trudności były już za nami, zaczął dokuczliwie dawać się nam we znaki. Jęliśmy go więc zaspakajać a raczej oszukiwać na razie olbrzymiemi ilościami czekolady,
obiecując sobie długi odpoczynek i „kolację" dopiero na Zawracie____
Na razie zaś staliśmy na śnieżnej płaśni przełączki, przytuleni do zimnej turni, osłaniającej nas od wichru, który szlakiem zorzy wieczornej przybył jak co noc ze swych białych zamków lodowych. Ukryci w cieniu słuchaliśmy pieśni wichru wpatrzeni w gwiaździste niebo nad nami, po którem żeglował nikły jeszcze sierp księżyca... Słuchaliśmy tej odwiecznej pieśni, zwolna w serca nasze sączyć się jęła rzewność jakaś i żal za temi czaro-wnemi chwilami, któreśmy przeżyli a które już minęły...
Przejmujące zimno ocknęło nas z zadumy... Wiatr ciął nas ostremi podmuchami. .. Opuściliśmy tedy naszą kryjówkę i związawszy się pozostałą 15 m. liną ruszyliśmy w dalszą drogę... Zaprawdę była to jedyna w swym rodzaju wędrówka tatrzańska ! Mroki nocy rozjaśniał nieco tylko wschodzący księżyc ... W jego poświacie widniała wysoko nad nami potężna Zawratowa Turnia. Spadała bystro od niej ku Niebieskiej Przełęczy ostra, u dołu uskokami poprzerywana i płytami opancerzona grań, ku dolinie Stawów Gąsienicowych srebrzyły się do miesiąca lodem i śniegiem okutane skrzyżale, przygniatające swym niesamowitym ogromem i zawrotną przepaścistością ... Tą właśnie granią, zwieszoną nad owe bielejące otchłanie, niby przez bajeczny most Mahometa, wiodła nasza droga. Na samym początku mieliśmy do przełamania największe zapory. Cienką warstwą śniegu przykryte dolne płyty ostatniego uskoku odpierały zrazu nasze wszelkie zdobywcze usiłowania, póki rozgrzani ruchem nie przypuściliśmy rozpaczliwego szturmu. Spychając z nich Czekanami całe masy śniegu, macając w mroku rękami po skale, zdobywaliśmy z mozołem stopnie i chwyty. Wszystkie zmysły wytężyły swą sprawność. Wzrok zdawał się przebijać ciemności, wynajdywał ukryte listwy i szpary, przemykał się po czernieją-cem na tle wyiskrzonego nieba ostrzu grani. Ręce pracowały za oczy i za
Wierchy. R. III.
4