Po śnieżnej grani. 47
obie strony, unosił na swym grzbiecie nawis, który trzeba było do cna zrąbać, nim się dosiadło takiego rumaka. O omijaniu turniczek i uskoków nie było i mowy. Wszystkie wzięliśmy „na ostrzu". Swoją drogą, taka dopiero wędrówka daje pojęcie o „graniówce" zimowej. Wrażenie otchłanności spotęgowane jest znacznie gładkością okutanych białym całunem ścian, których rzeźba ginie pod nim zupełnie. Wzrok opierający się w lecie na byle skałce, cyplu, ześlizguje się teraz po zawrotnych stromiznach, leci w bezdenne głębie, nie miarkuje gdzie już dno doliny, myli się ustawicznie w ocenie odległości... Naokół zaś najzupełniejszy spokój... Żaden odgłos życia nie dolatuje tu jak w lecie, martwej ciszy nie mąci ni poszum potoków, ni dzwonki owiec, ni brutalne hałasy intruzów. Wspaniałe uczucie osamotnienia wśród tej białej pustyni napawa ducha jakąś dziką, pierwotną rozkoszą. Sami, zdani tylko na siebie, nie żądający, ani nie mogący nawet żądać żadnej pomocy od świata, gdzie zresztą nie wiedzą nawet o celu naszej wędrówki...
Stanęliśmy u stóp Niebieskiej Turni. Było jeszcze pół godziny dnia. Bez zwłoki zaatakowałem stromą ścianę śnieżną, która miała mię już wywieść na szczyt. Ostatnie „zamki" były jednak niemniej trudne. Strome upłazki trawiaste, po których iatem bez trudu się schodzi, pokryte teraz rozmiękłym śniegiem odepchnęły mię zrazu ... Nogi oślizgiwały się bezradnie, nie znajdując spodem żadnego oparcia, ręce na próżno szukały na gładkich płytach uskoku jakiegoś chwytu. Na dobitek niebezpieczeństwo lawiny było nader wielkie, gdyż miękki śnieg groził lada chwila zjechaniem po-trawkach pod nim leżących. Ufając jednak wyśmienitemu ubezpieczeniu przypuściłem zdecydowany atak trzymając się krawędzi śniegu i wyzyskując szczeliny przyskalne. Tonąc chwilami po piersi w śniegu, zapadając się w zdradne szczeliny znajdowałem jednak krok za krokiem jakieś oparcia dla stóp; pomagałem sobie przytem Czekanem, kładąc go poziomo na śniegu, lub wbijając go dziobem w odkopane trawki. Tak dotarłem do charakterystycznego „okienka" w grani. Stąd, trzymając się znów jej ostrza, jeszcze parę trudnych chwytów i oto staję już na długiej grani szczytowej, pokrytej grubo śniegiem... Promienie zachodzącego słońca zastały mię już na szczycie.... Za chwilę stali koło mnie Marek i Adam... Spojrzeliśmy sobie radośnie i z dumą w oczy, przebiegliśmy jeszcze raz wzrokiem po ostro rysującej się teraz grani i niezwłocznie ruszyliśmy dalej, by w ostatnich jeszcze blaskach gasnącego dnia zorjentować się w trudnym problemie zejścia na Niebieską Przełęcz...
Stojąc na znanym tak dobrze z lata „ganeczku" u szczytu południowej ściany, utworzonym przez poziomą prawie załupę, odwiązywałem się