— 157 —
Łatwo sobie wyobrazić, jakie wychowanie taka macocha mogła dać swoim pasierbom. Najstarszą siostrę Kazimierza wysłał ojciec do krewnych, a czterech małych chłopaków zostało się w domu. Dzieci te rzadko przystęp miały do pokoju rodziców. Izba czeladnia i chaty wieśniacze, były zwykłym ich przytułkiem. Kiedy się pochorowali na odrę, leżeli pokotem w małej izdebce kuchennej, a żaden ze służących niemógł z rozkazu pani do biednych sierot przystąpić, aby niezarazió małej jeszcze córki macoszej, która opływała we wszelkie rozkosze. Starszy brat Kazimierza umarł; reszta zaś chłopców wyzdrowiała staraniem kobiet ze wsi, które ulitowawszy się nad sierotami, przynosiły im lekarstwa i opatrzenie. Najprzywiązańsza i najlitościwsza z tych poczciwych wieśniaczek nazywała się Róża. Była to kobieta już stara, prawdziwa matka, bo wypiastowała każde żutych dzieci. Ona to znosiła od macochy najgrubsze łajania, kułaki i służbę najprzykrzejszą, a wszystko nie dla jakiej nagrody, ale z czystej miłości , powiadając, że nieboszczka matka zaklęła ją przed śmiercią, aby nad sierotami miała opiekę.
Acz ojciec był dobry, jednak o dzieci mało dbał, i nielubił ani je pieścić, ani z niemi rozmawiać. Wychowanie więc biednego Kazimierza było zupełnie zaniedbane, rósł sobie jak drzewko w polu, dziki, nieśmiały, ale swobodny, używał wolności wtenczas, kiedy użycie jej niemogło być szkodliwe. Bujając