44
z pustemi rękoma wadzić będą. Nie dał, poskąpił... głupiec! A tu tyle ludzi głodem mrze... A ty wracaj z pustemi rękoma... Choć płacz! choć konaj!
Śnieg padał drobny, jak kurzawa, tworząc białą mgłę, która zwiększała ciemności otaczające miasteczko, ale Ujbanczyk, który tu spędził pięć lat na nauce w szkole, zbyt dobrze znał miejscowość, ażeby miał zbłądzić. Z łatwością więc odszukał za miastem jurtę, stojącą wśród tulących się do siebie chlewów i chatek, a przed jurtą narty zaprzężone w reny. Zwierzęta zmęczone, wygłodniałe, leżały przyprószone śniegiem, podwinąwszy pod siebie nogi; gdy zbliżył się do nich, wstały, spoglądając lękliwie i smutno.
— Choćby siana im rzucił; możeby jadły. Nicpoń, pewnie znowu w karty gra. Och, ten Dżjanha: Dobrze, że choć rzeczy domyślił się schować, bo to w mieście niedługo świsną i tyłeś widział. Szczególniej teraz, kiedy naród cierpi głód — szeptał do siebie podwiązując rzemienie uprzęży, opatrując narty.
Zły jeszcze, ale spokojniejszy wszedł do izby. Tam pełno było ludzi, prawie wyłącznie mężczyzn, Jakutów i Tunguzów. Na progu izby owionęło go ciepłe, duszne powietrze, przesiąkłe dobrze mu znaną wonią mieszkańców tajgi, przypominające żywicę, zepsute ryby, reniferowe skóry, krowi nawóz i dym z machorki. Chwilę stał odurzony, szukając oczyma brata. W jurcie, mimo tłumu było zupełnie spokojnie, cicho; kiedy niekiedy tylko rozlegał się jakiś krótki, urywany okrzyk lub wzrastał szmer rozmowy, półgłosem toczonej, ale milkł natychmiast, tłumiony ogól-nem sykaniem. Cała ciekawość tłumu skierowaną była w kraśny próg izby, skąd poprzez ścianę ściśle do siebie przylegających ciał, ponad głowami, zapatrzo-nemi w jedną stronę, płynęło łagodnie jedyne w jurcie światło. Po szeleście kart, po rozlewającym się