117
się nowe, jakieś inne. Wzruszony, pełen oczekiwania, utkwił oczy w szybę perłowego światła, zamykającą aleję ponad stromem urwiskiem kończącego ogród tarasu : z przepaści wypływa powiewna postać, na różowych promieniach rozbłyskającej poza nią zorzy, powoli zbliża się ku niemu, owiana przejrzystą, szarą zasłoną. Już jest blizko, już wyciąga rękę, aby uchylić ukrywającą ją zasłonę. Krew w nim zawrzała, płomieniem uderzyła mu do głowy; ogarnia go uczucie nieznanej rozkoszy; chciał o coś pytać, coś powiedzieć, aie postać blednie, gaśnie, znika, rozpłynąwszy się w opalowych blaskach poranku.
Paweł westchnął, ale oczu nie otworzył.
I znowu śni mu się, że idzie wśród kwitnących ogrodów, lecz nie aleją, ale szerokim gościńcem i nie o porannej, ale o wieczornej zorzy. Wpośród zieleni tu bieleją bogate wille zamiejskie, ówdzie sterczą kominy fabryczne, lub skromnie czerwienią się dachy małych, czyściuchnych folwarczków. Na dalekim widnokręgu niewyraźnie rysuje się mglistymi konturami budowli wielkie, ludne miasto. Drobne ścieżynki, oddzielając się od gościńca, niby żyłki od głównej arteryi, i wijąc się, giną wśród ogrodów. Wstąpił na jedną z nich i, minąwszy agrestem i porzeczkami obsadzone zagony warzywa, znalazł się na niedużej, gajem kwitnących jabłoni zarosłej łączce. Białe płatki opadłego kwiecia pokrywały ziemię śnieżystym kobiercem. Cały ten zakątek biały, cichy, wonny, niby zimowym całunem przysłonięty, różnił się bardzo od reszty otoczenia. Wśród gaju, pod jabłoniami kupiła się gromadka biednie odzianych ludzi. Były to tak zwane wyrzutki społeczeństwa; w lecie: strycharze, piaskarze,' kopacze, zamiejscy robotnicy bez stałego zajęcia; w zimie: złodzieje, ko-biety-włóczęgi i inni stali goście szynków i więzień.