na kilku ogromnych tacach, przykrytych pięknie zdob-nemi pokrywami.
Wszystko wyglądało bardzo ponętnie i błyszczało od czystości.
— Aha... chcą nas ułagodzić! Jak to dobrze, że pan baron potraktował ich należycie! — wołał fotograf tak głośno, żeby go naczelnik mógł słyszeć.
Baron uśmiechnął się z zadowolenia i, zajadając smaczny obiad chiński, wypowiedział kilka uwag o konieczności „metody" w stosunkach z przebiegłemi Azjatami.
Po obiedzie doktór z topografem wzięli policjanta na przewodnika i poszli obejrzeć miasto. Brzeski wymknął się za niemi. Nie znaleźli nic szczególnego: sklepy takie same, jakie zwykle urządzają Chińczycy w swych dzielnicach po miastach syberyjskich. Koszarowe domki z bitej gliny, mieszkania żołnierzy jednostajnie szare, proste, Ubogie i niezmiernie do siebie podobne. Przechodnie na ulicach nieliczni, przeważnie wojskowi i zupełny brak wśród nich kobiet oraz dzieci. Na widok cudzoziemców, na okrzyk „jan-żeń" ciekawi stawali, oglądali się, wychodzili ze sklepów, tłum gawiedzi dążył nawet za niemi, ale podróżnicy nie poznawali Chińczyków, tak zwykle wesołych i grzecznych. Przyglądano się im z pode łba chmurnie i apatycznie. Usłyszeli nawet stłumiony okrzyk: „Jan-guj-tzy!...“
— Oto są rezultaty potrójnej sasko-koburg-gockiej „metody"! — mruknął topograf, który umiał wszędzie doszukać się barona.
Prawdopodobnie jednak były to ślady wojny domowej, która niedawno przeszła nad tym nieszczęśliwym krajem. Dopiero, gdy krajowcy zauważyli, że doktór zabiera się do szkicowania obrazka, zbiegli się ze wszyst-
52