psocie. Nie tyle bał się, ile wstydził, ale chwilami wybuchało w nim głębokie i gorące oburzenie.
— Nie mogłem, nie mogłem inaczej! — powtarzał sobie. — Wszystko szczerze wujowi opiszę!...
W południe karawana dosięgła wreszcie przeciwległych wzgórz piasczystych i zatrzymała się na wypoczynek.
Na północnych stokach wydmisk rosło trochę kara-gany i bezlistnych ostów. Ale spragnione zwierzęta nie chciały jeść i, nie czekając, aż je rozjuczą, pokładły się natychmiast. Ludzie dostali po kieliszku wody i zjedli po garści sucharów. Wiedzieli, że właściwie stąd dopiero zaczyna się dla nich próba ogniowa, że to, co przebyli dotychczas, było lekką zaledwie przygrywką. Z zabobonnym strachem spoglądali na żółte cielska piasczystych potworów, których potężne sploty odcinały ich od wody i życia.
Już na pierwszej zaspie zrozumiał Brzeski, że koń go nie udźwignie. Wszyscy jeźdźcy pozsiadali, nawet baron. Posuwano się naprzód nadzwyczaj powolnie.
Przy wstępowaniu na górę, piasek obsuwał się z niemi i zamieniał krok w pół kroku; przy zstępowaniu nogi więzły im po kolana w płynących za niemi osypiskach, które utrudniały im ruchy, jak ciężkie, lepkie pęta. Gdy padali, warstwy piasku nasuwały się na nich ze złowrogim szmerem i groziły zupełnym zasypaniem. Piasek mieli wszędzie, we włosach, w oczach, na twarzy; trzeszczał im w zębach, zatykał nozdrza i uszy, dostawał się do gardła i płuc, wypełniał odzież i obuwie, ścierając ciało do ran, do krwi. Koni niepodobna było prowadzić, do tego stopnia targały tręzle, potykając się co krok; szły więc samopas, stękając ze znużenia.
A góry piachu wzdymały się coraz wyżej i wyżej. Z bardziej wyniosłych szczytów otwierał się widok na
98