inne. Więc była tam słonina, cukier, cukierki, czyli tzw. konfiety, alber-ty, ryby, kiszone ogórki, papierosy, chleb, cebula, wreszcie - ze wszystkiego najważniejsze - korespondencyjne kartki! Zasądzone, te, którym już ogłoszono wyroki, dostają na pół godziny ołówek i wolno im pisać do domu! Nocy tej nikt nie spał na celi. Rwetes radosny trwał do podjo-mu. Było ogólne częstowanie się kupionymi przysmakami, oglądanie, co kto nabył, gorączkowe pisanie kartek, wyrywanie sobie ołówka, śmiechy, podniecenie.
A na świecie mróz. Mróz coraz silniejszy. Ruszyło ich widać sumienie. Na celę wchodzi chłop stary, okutany w watowe ciepłości, w zniszczonej, spłowiałej czapie. Broda i wąsy kłapią mu od sopli. To więzienny szklarz. Przyszedł po puste okienne ramy.
- Did Moroz! Did Moroz! - kwicząpółgołe baby i obskakujągo hałaśliwą gromadą.
A chłopisko dzwoni soplami jak siwy, uśmiechnięty mors i mruży poczciwe słowiańskie oczy pod brwiami białymi od mrozu niczym przydrożne bodiaki. Did Moroz to u nich tyle, co nasz święty Mikołaj. Odebrali mu tylko aureolę, infułę i purpurowe rękawiczki, a dali w zamian fufajkę, kłapouchą czapkę i watowe briuki. Pewnie. Wedle stawu grobla.
W drugiej połowie grudnia - pamiętam - wywieziono nas do Chersonia. Przyjechałyśmy na stację późnym popołudniem. Śnieg był głęboki i sypki od silnego mrozu, a wiatr przejmujący przewiewał nas do szpiku kości. Nie ma tym razem czarnego worona. Idziemy wszystkie piechotą. Prócz nas pędzą jeszcze sporą grupkę kobiet w ostatnich dniach i tygodniach ciąży, które jadą na słabość do chersońskiej bolnicy, i kilka innych z owiniętymi w szmaty noworodkami. Te znów po odbytym właśnie połogu wracają na powrót do tiurmy.
Eskortująnas psy i dziesięciu sołdatów. Aby ominąć miasto, gnająnas zamiejskimi wertepami, bez drogi, śniegiem, na przełaj. Mam na sobie tylko letni płaszcz i płytkie, rozłażące się półbuciki. Po krótkim już czasie mam nogi do kolan zakute w skorupę z lodu. W spadające z pięt trzewiki nabija mi się śnieg coraz grubszą warstwą, tak że idę już z piętą ponad butem i coraz mi trudniej nie zostawić w zaspie trzewika. Przystanąć jednak, aby ten lodowy korek wytrzepać czy wybić - nie wolno. Gdy tylko która zwolni kroku, tresowane psy zajadlej obszczekują konwój. Śliczne, mądre wilczury, o cudownie białych kłach i lśniącej sierści, psy, do których człowiek wcale nie czuje ani nienawiści, ani żalu, raczej
7 - W domu... 97