współczucie tylko, że - „nie wiedząc, co czynią” - tak gorliwie pełnią tę narzuconą im rakarską służbę. Coraz częściej któraś z ciężarnych kobiet pozostaje w tyle; nie mogąc nadążyć, coraz częściej te z niemowlętami proszą eskortę, żeby albo pozwolili odpocząć, albo zwolnili kroku. Odpowiada na to szyderczo-wesołe: „Pabystrej, paweselej, diwczata”. Spieszno im widać, bo zmrok coraz gęstszy, a tiurmy, w bezkresie zbliżającej się nocy, ani śladu jeszcze.
Nie umiem sobie dziś zdać sprawy, ile kilometrów nas tak gnali. Może to nawet nie było aż tak daleko, jak się człowiekowi zdawało. Ale to wiem, że pod koniec rękami musiałam sobie pomagać, gdy przyszło nogę z głębokiego śniegu wyciągać, tak mięśnie drętwiały ze zmęczenia i sforsowania. Ręce miał człowiek skostniałe, gardło suche, a usta spieczone, którymi ja, nie mogąc oddychać chorym nosem, łapałam wiatr i dech jak zdychająca ryba. I jeszcze gdyby nie to tempo przeklęte! Nigdy nie zgadnę, do czego i po co potrzebny był im ten pośpiech. Przecie sami konwojenci musieli być zziajani. W pustym polu gonił nas tylko wiatr, więc nie uciekało się przed niczyim wzrokiem. Tempo takie przez krótki odcinek miasta, kiedy nieliczni, pod murem przemykający przechodnie oglądali się ukradkiem na prowadzoną grupkę więźniów, było może zrozumiałe. Ale tu? No trudno. Widocznie jeszcze jedna forma dręczenia zakluczo-nych.
Wreszcie któraś z matek oświadcza, że nie ma siły dalej iść, że niech ją i dziecko zastrzelą- a nie pójdzie! Dziwnie potulnie i bez awantur tym razem jeden z konwojentów wziął jej z rąk szmatławe zawiniątko i niósł je aż do tiurmy sam.
I pamiętam jeszcze, kiedy nam przyszło w pewnym punkcie znowu przeciąć gościniec - w bardzo już gęstym, śniegiem ledwie rozjaśnionym zmroku doleciały z wiatrem ku nam idące dźwięki muzyki, a w chwilę potem natknęliśmy się na mijający nas - pogrzeb. Na gołych saniach jechała trumna, przyrzucona poczerniałą w zmroku czerwoną płachtą, a za saniami szła nieliczna grupka zakutanych ludzi. Za nimi, na drugich saniach, sunęła dęta orkiestra. Rytmiczne, nosowe pochrząkiwania trąb rwały się i nikły w bezmiarze tej zamiejskiej, wiatrem rozmiatanej nocy, jakieś zbyt bohaterskie, zbyt pochopne, jakieś po prostu ni w pięć, ni w dziewięć w stosunku do tej trumny na gołych saniach i kilku zgarbionych postaci. Spędzono nas na skraj gościńca i tak powoli minęły się w żela-zistym pustkowiu te dwa w przeciwnym kierunku sunące pochody: so-
98