Jeżeli się znajdowaliśmy na kotwicach, to niezwłocznie po spostrzeżeniu zbliżających się samolotów podnoszono sygnał wybrania kotwic, co zwykle nie zabierało dużo czasu, po czym oddalano się od brzegu w szyku rozstrzelonym, ażeby manewrowaniem na wielkich szybkościach uniknąć trafienia. Nie powiem, żeby było to uczucie przyjemne, gdy się widziało zbliżający samolot i gdy w pewnej chwili można było dostrzec, jak kilka bomb oddziela się od kadłuba i z coraz większą szybkością leci na dół. Bomby trafiały rzadko, ale spadały bardzo blisko, a wybuchając, wznosiły słupy wody podobne do tych, jakie wznosi pocisk artyleryjski. Nie mieliśmy jeszcze wtenczas żadnego działa przeciwlotniczego i broniliśmy się tylko strzelając z karabinów do lotników niemieckich.
Dopiero w trzecim roku wojny zaopatrzono te torpedowce w artylerię przeciwlotniczą. Natomiast dużą pomoc okazali nam lotnicy morscy, stacjonujący w pobliżu Gerelu. Lotnicy, prawie od chwili przybycia, nie mieli ani jednego dnia spokojnego, podczas którego nie zrzucono by na nich znacznej ilości bomb. Bywaliśmy świadkami pięknych walk powietrznych. Parokrotnie nasłano na nich nawet zeppelina, którego ciężkie bomby spowodowały ogromne wyrwy, poza tym jednak, na szczęście, szkód nie było.
Dla mnie, jako dla oficera nawigacyjnego oraz sztabowego, praca była urozmaicona w ten sposób, że podczas postoju w Moonsundzie, gdy torpedowiec uzupełniał zapasy, delegowano mnie, jak zresztą i oficerów nawigacyjnych z innych dywizjonów, do wykonywania specjalnych zadań. Polegały one na tym, że sprowadzone specjalnie z Wołgi dość płytko zanurzone statki zabierały około 50 min, które stawiano w miejscach, o których wiadomo było, że są uczęszczane przez okręty niemieckie.
Używano również tych stateczków do stawiania min między zagrodami już postawionymi. I jedno, i drugie było ryzykowne, gdyż wybrzeże zajęte przez Niemców uzbrojono w baterie lądowe, skąd podczas nocy zwykle wyrzucano rakiety oświetlające, no i na koniec żeglowanie ponad liniami zapór minowych, nawet na statku o płytkim zanurzeniu, nie należało do przyjemności. [...]
Te wyprawy awanturnicze bardzo lubiliśmy i najwięcej amatorów bywało wtenczas, gdy zadanie było specjalnie karko-
127