nak siły przejmować się tym na razie. Potem się będę martwić. Teraz chcę tylko zamknąć oczy i spać - za wszelką cenę spać! Nic mi nie szkodzi i ścisk, i śmiecie sypiące się na nas z górnych pięter, ani nagły chłód ciągnący od dna barży, ani świerzb, ani wszy, ani komary. Zawijam się z głową, półżywa ze zmęczenia, i śpię.
Barża ruszyła tak cicho i podstępnie, że nie czułam nawet, kiedy odbiliśmy od brzegu.
Dwa tygodnie wleczono nas tak tą wodą na północ.
Rano dostawałyśmy surową rybę i gotowaną wodę z rzeki. Czasem na kolację była kasza. Ta surowa ryba to paskudztwo oślizłe, cuchnące jakimś organicznym smrodkiem, zalepiające palce na szkliście i łusko-wato. Drewnianą łyżką tego nie pokrajesz. Musisz drzeć zębami, choć ci się z palców wyślizguje jak żywe. W dodatku nie wszystkie żołądki ją znoszą. Zaczyna się istna epidemia biegunki. Zamiast chleba dają nam teraz suchary. Trzy duże suchary na dobę. To strasznie żmudna robota zjedzenie takiego suchara. Najpierw trzeba go połupać na drobne kawałki. Jest tak twardy, że mamy od tego łamania dosłownie pokaleczone ręce. Potem - albo się te kawałki moczy w kipiatku, albo tłucze na jeszcze mniejsze i godzinami mamle w ustach, nim się taki kamień na tyle rozmiękczy, aby go pogryźć można. Dziąsła i podniebienie po paru dniach mamy w strzępach. Padło też wtedy ofiarą wiele zębów, tych biednych, kruszących się jak wapno, przez szkorbut ochełtanych zębów. Surowizny nie dają nam już żadnej. Trochę cukru i malinowa zawarka. To wszystko.
Największy jednak skweres o tytoń. Nałogowe palaczki po ścianach się drapią. Tytoń jest na wagę złota. Od wyjazdu ze Starobielska nie było przecież ławoczki, więc choćby tam kto jeszcze jakie ruble miał, i tak niczego nie kupi. Teraz więc, po miesiącu blisko podróży, w którejkolwiek stronie barży zażarzy się rudy punkcik, wszystko, co żyje, ciągnie ku jego szczęśliwej właścicielce i patrzy jej w zęby jak głodny pies. Bez śladu żenady żebrze jedna u drugiej o jeden dymek, zamawiają kolejkę, wydzierają sobie z ust ten mokry, zrudziały knypeć starej gazety ze szczyptą tlejącej w niej machorki, wydłubanej razem ze śmieciem z dna czyjejś - często obrzydliwej - kieszeni. To bardzo przykry widok. Utarło się niepisane prawo, że nie wolno nikomu odmówić. Ktokolwiek przyjdzie, ma prawo pociągnąć. To już jest i obrzydliwe, i bardzo nierozsądne. Wszystkie wiemy doskonale, co to za wrzody ropią się Lence na łyd-
166