Ni stąd, ni zowąd - cały wzgórek rumianków! W ponurej szarzyźnie chmurami zawleczonego dnia, nad dalekością dziesiątych planów, które tu widać z urwiska, rażą oczy gwieździstą białością i żółtkiem krągłego oka. Kładę się na wznak na tych otwartych oczach, zamykam własne i odpoczywam, wdychając głęboko gorzką woń rozgniecionej maruny.
Gdybym chciała, mogłabym sobie wyobrazić, że leżę na spadzistej łące gdzieś... pod Horbaniem i że ta szemrząca cicho rzeka tam w dole pode mną - to Opór... Bo przecie mimo wszystko, mimo wojny, bomb, Stalina, Hitlera, świata zanurzonego po serce we krwi i tysiąca mil, które mnie od nich dzielą - spadziste łąki pod Horbaniem kwitną w lipcu na pewno tak samo i tak samo szumi zielony Opór... Gdybym więc chciała, mogłabym sobie teraz łgać w zamknięte oczy, że mam nad sobą - tamto! Ale nie! Za żadne skarby świata! To się na nic nie przyda. To gorzej, to jeszcze gorzej... Najlepiej leżeć bezmyślnie, odpoczywać i czekać po prostu na resztę. W czekaniu mam przecież już wprawę.
Dowlokły się wreszcie wszystkie.
Poznajdywały się też szynele i ten na małym koniku. Zgarnęli nas w ciasną grupę i tak dopiero ruszyliśmy w stronę łagru.
Wiemy, że gdzieś tu, na lewo, przed wejściem do obozu, jest cmentarz naszych. Leżą już poza zoną. Tak. Tylko ten, kto umrze, może bezkarnie przekroczyć jej granice.
Daremnie jednak wzrok ślizga się po kępach borówek i wrzosów, daremnie szuka jakichś tablic, kopczyków bodaj. Gładka, obojętna, na wznak leżąca tundra - i nic.
Wsiąkli w ten bezmiar bezlitosny, pochłonęło ich płowe, szorstkowłose morze, zwarła się nad nimi bezszelestna skorupa tej przyziemnej, północnej roślinności i nie odszuka ich tu już nigdy nikt, chyba wielka, wszechmocna sprawiedliwość Boża, która - z jej tylko wiadomych powodów - nie runęła dotąd ogniem i siarką na ten przeklęty, po trzykroć przeklęty kraj!