Jest jakaś piąta po południu. Mój wydłużony cień nie sięga skraju zony, wytyczonej rzadkimi słupkami z tabliczką. Świerszcz cyka i od rzeki idzie jednostajny poszum płynącej wody.
Opodal, wśród stosu świeżych desek, pracuje chłopisko młode, rosłe, a wesołe jak szpak. Robota idzie mu widać łatwo, bo pogwizduje sobie pod nosem, podczas gdy siekiera zapada w drzewo miękko jak w masło, a drwa odłupuje się gładko - po prostu zabawka nie robota. Aż miło patrzeć. W ciszy powietrza dochodzi mnie wyraźnie opóźniony pogłos tych uderzeń, jak zwykle odgłos rąbania w otwartej przestrzeni.
Od pierwszej chwili mam pewność, że to Polak. Ich ludzie mają ruchy ciężkie i smutne, jakby samo powietrze przygniatało ich ku ziemi, i twarze ich są wklęsłe, obojętne, o daleko zapatrzonych oczach. Ten tu rusza się tak, jak się wesoły, zdrowy człowiek rusza przy muzyce. Lekko, rytmicznie. Przystojna, ogorzała twarz, o ładnie garbatym nosie i wesołych oczach, nie tylko nie jest wynędzniała, ale wprost tryska zdrowiem i młodością. Nie! To nie może być ich człowiek. Tacy tu nie rosną.
Wiem, że od dłuższej chwili i on mnie zauważył. Raz i drugi strzelił niechętnym okiem ku tkwiącemu bez ruchu kłębkowi w szpitalnym szlafroku, wreszcie wbił z rozmachem siekierę w pień i zaczął powoli skręcać papierosa. Jestem pewna, że chce się odezwać, tylko jeszcze nie wie, w jakim języku. W tych turkuciowych szlafrokach łażą tu przeważnie Ruskie. Już zwinął tubę z gazety, zaślinił, wetknął w usta, a teraz sięga do kieszeni. Ale sowieckie spiczki to nie to, co nasze zapałki. Co dwudziesta się zapala. Odrzucił jedną, drugą, trzecią. Wreszcie pada - rozstrzygające wszelką wątpliwość: - „A do jasnej cholery, psiakrew!”. A co? Nie mówiłam? Polak!
Potem już prędko poszło. Rozgadaliśmy się od razu. To podoficer KOP-u. Morawiec. Gdzie nie był? Czego nie widział? Gęba strasznie niewyparzona, ale to nic. Oby się dziś tacy na kamieniu rodzili.
A jakże. Siedzi. Od 1939 roku. Wozili go po tym psiakrewskim kraju i co mu zrobili? Guzik! Zawsze miał co jeść, zawsze miał gdzie spać, brygadierów za nos wodził, żadnej normy nie wyrabiał - a żył! Ho... ho... Jeszcze jak! Tak się zawsze urządzał, żeby być w brygadzie rozładowującej wagony z żywnością. A jak już raz był blisko pak - nie upilnował go nikt. Dla siebie brał i dla innych. A pewnie. Mało to cholery naszego nakradli. Kto by wyżył na tym, co sami dawali? Trza było brać. Gdzie
212