nazwy miejscowości, przez które go przewlekli. Aż dziw pomyśleć, ile to ludzkiej męki zmieści się w takim prostokącie szarego płótna!
- Będzie miała miłą pamiątkę i dowód, żem o niej myślał - mówi z dumą, pokazując mi ten zwięzły, nitkami z więziennych koców pisany pamiętnik.
Drugi, który mnie często odwiedza, to lotnik, a w wolnych chwilach muzykant. Młode to jeszcze, o twarzy dziecinnie okrągłej, mimo zniszczenia i bladości, i o burych, uczciwych oczach. Opowiada mi całe swe dzieciństwo - ciężkie i trudne, o bogatej ciotce, właścicielce piekarni, która jego i jego siostrę wychowywała od śmierci rodziców, o ukochanej żonie i córeczce, które zostały w Warszawie, o swoich lotach, aparatach i orkiestrze, w której grywał w wolne od latania wieczory. Czasem w zapale, chcąc sobie czy mnie przypomnieć jakąś melodię, zaczyna ją grać na nieistniejących instrumentach. Jest wtedy na naszym gzymsie wszystko: i bębny, i czynele, i puzony, i skrzypce. Mały, dmąc, gwiżdżąc i przytupując do taktu, imituje po kolei wszystkie i wtedy czuje się, że dźwięk i rytm są mu tak potrzebne do życia, jak rybie woda. Obecnie ma tylko dwa marzenia: mieć jakąś wieść od żony i prać Niemca. Muzyka będzie po wojnie!
Trzeci z kolei to pan Stefan. Udało mu się cudem jakimś przechować fotografie i dzięki temu znam od razu całą jego rodzinę z narzeczoną włącznie - śliczną, uśmiechniętą dziewczyną, która na pewno na niego czeka. Opowiada mi ciekawe rzeczy z zakresu naszego więziennictwa, w którego administracji pracował. Kiedyśmy się lepiej poznali, przyniósł mi i pożyczył na pół dnia wyniszczoną książeczkę do nabożeństwa, którą mu dała matka. Inna rzecz, że taki tu mrok na gzymsie, że ledwie co mogłam wyczytać.
Po starej znajomości zagląda do mnie Olszewski, zachodzi - tu dopiero poznany - student Henryk, chudy Wicek, porucznik Ferdynand i cała paczka innych. Znam ich raczej z sylwetki i głosu niż z rysów. Dni są już bardzo krótkie i jak powiadam, oświetlenie naszych salonów dość marne. Siadają na wyciągniętym z kąta, dnem do góry obróconym cebrze, na przejściu do drzwi, i gadają. Rzadko kiedy przychodzą gromadą. Wolą osobno i po kolei. Każdy ze swoim jak na spowiedzi. Teraz zwłaszcza, odkąd Raciszewska przesiaduje całymi dniami w ciepłej ka-jutce skipera, czuję się chwilami starym proboszczem. Widocznie gnębi ich wszystkich potrzeba zwierzeń, wygadania się przed kimś zupełnie
251