skich, starając się nie osłabiać ich ducha stwierdzeniem, że na okręcie było jeszcze gorzej, a jakoś się przeżyło.
Zaniepokoił mnie sposób myślenia dowódcy i żołnierzy drużyny obsługującej drugi cekaem przy torze kolejowym, którzy w momencie gdy wskakiwałem w ich schron, nie obserwowali przedpola walki, lecz z pos-puszczanymi głowami przykrytymi hełmami, trzymali w rękach nad sobą podwójne materace, na które osypywała się ziemia wstrząsana eksplodującymi w pobliżu pociskami. Byli wszyscy jak gdyby nieobecni, zasłuchani w grzmot artyleryjskich salw. Zmuszony byłem, począwszy od dowódcy drużyny, szarpaniem za kołnierze płaszczy doprowadzać ich do równowagi. Uprzytomniłem im, że brak obserwacji doprowadzi do tego, że nie zauważą bezpośredniego ataku wroga. Moje spostrzeżenia były przez tych żołnierzy kwitowane biernie, bez reakcji. Widziałem, że są psychicznie całkowicie załamani, niezdolni do dalszej walki. Dowódca drużyny próbował się tłumaczyć wyjaśniając, że niemożliwością jest przeprowadzenie przez Niemców bezpośredniego ataku i jego rozpoczęcie w czasie trwającego ognia artyleryjskiego. W danym wypadku nie zachodzi konieczność Obserwacji, gdyż po zaprzestaniu działań artylerii, co zostanie przez nich i tak usłyszane, zdążą zaobserwować ewentualnie rozpoczynający się atak Niemców. Nadmieniłem w odpowiedzi krótko, że jestem marynarzem, nie znam się tak na taktyce walk na lądzie, ale uważam, że artyleria może przenosić cel, pozwalając na atak własnych wojsk. Moja wypowiedź była dla dowódcy drużyny nieprzekonywująca, a jednak niestety w 100% wykazała logikę tego myślenia.
Po opuszczeniu ostatniego stanowiska żołnierskiego rozpocząłem powrotną drogę do schronu celem zdania relacji dowódcy naszej linii. Było w tym czasie już około godz. 12. WIpadłem niedraśnięty nawet do schronu, zdałem relację o niewesołej sytuacji na lewym odcinku. Co dziwniejsze, zauważyłem, że wszyscy oficerowie w pewnym sensie byli skłonni popierać wywody dowódcy drużyny z lewego odcinka linii odnośnie do możliwości ataku, który może być przeprowadzony, według ich przypuszczeń, po zakończeniu przygotowania artyleryjskiego. I tu moje wywody nie były dla nich przekonywające.
Była godz. 13.00. Znajdowałem się znów w schronie z oficerami i sanitariuszami. Wsłuchiwaliśmy się w niesłabnącą kanonadę artylerii. Czułem wewnętrzny niepokój i przekonanie o nadchodzącym ataku, o czym nadmieniłem por. Hessowi. Siedem godzin huraganowego ognia artyleryjskiego. Tego nie przeżywaliśmy jeszcze, gdyż wszystkie dotychczasowe działania artylerii, czy to od strony morza, czy też lądu, sprowadzały się do wystrzelenia kilkudziesięciu pocisków każdorazowo. Moje podejrzenia przemieniały się w pewność, budząc jakiś dziwny nieokreślony niepokój.
W pewnej chwili pomimo zastrzeżeń porucznika wyskoczyłem ze schronu (przez ostatnie pół godziny w schronie miałem wrażenie, jak gdyby pociski artylerii oddalały się od nas w kierunku na drugą linię) i zobaczy-
236