Jakkolwiek na ogół los wszystkich tych ludzi był do siebie podobny, bywały i tu różnice. Wszystko zależało od tego, ile kto rzeczy zdążył zabrać z domu i na jaki posiołek i w jaką okolicę się dostał. Im wyżej na północ, im dalej na wschód - tym bywało gorzej. Najlepiej jeszcze było tym, którzy nie minęli Uralu, a nie zostali też wywiezieni daleko na północ. W europejskiej części Rosji, w pobliżu lasów i nie tak daleko od świata, komuś zwłaszcza, kto miał jakiś fach w ręce, stanowczo łatwiej było wyżyć.
Ot - tacy Pacheccy na przykład. Ich dwoje i dwóch chłopców. Czternastoletni Zygmunt i siedmioletni Zbyszek. Jakkolwiek i im było bardzo ciężko, jakkolwiek warunki w porównaniu z tymi, w jakich żyli u siebie na kolonii, były straszne - przecie udało im się ocalić trochę zabranych z Polski rzeczy, poduszek, naczyń i ubrań. Ona - ujmująco miła, łagodna kobieta, zaradna i zapobiegliwa jak mrówka. Od brzasku krząta się wokół swego małego gospodarstwa, rozstawionego na pace w kącie wagonu. On - chłopisko czarne, chude, w baraniej, rzadko kiedy zdejmowanej czapie, trochę tetryk, nudziara, a przede wszystkim egoista - siedzi na pace obok i dogaduje żonie. Pracował w Rosji w tartaku i musiał sporo zarabiać, bo nie sprzedał ani butów, ani futrzanej czapy, ani nie kazał żonie posprzedawać pierzyn. Widzę też, że kupują na stacjach pomidory i owoce dla dzieci, zatem muszą mieć też trochę zaoszczędzonych rubli. Pachecka ma w skrzyni parę wianków suszonych grzybów i kilka butelek czarnych jagód w cukrze. Nie musiało im zatem być najgorzej.
Na pewno jednak źle było Galikowej. Skulona na zabłoconej pierzynie, otoczona czworgiem wiecznie głodnych dzieci, siedzi martwo, zgarbionym grzbietem oparta o ścianę wagonu. Choć jej duże, cygańskie oczy żarzą się od stałej gorączki, wyraz twarzy ma zrezygnowany, bierny, tępy. Zabili jej męża, a ją z czterema córkami, z których najmłodsza ma dopiero teraz trzy lata, wywieźli z osady jak tylu innych. Pracowała w lesie przy ścinaniu drzewa, światami od kolei. I nie na próżno. Jej suchotni-czy kaszel przedziera się nocami przez łoskot kół i desek, głuchy, typowy... Miała niedawno wybuch krwi. Jest żółta i przejrzysta jak wosk. Prócz brudnej pierzyny bez poszwy, na której gnieżdżą się wszystkie razem z zabłoconymi nogami, prócz czterech podartych sweterków i chustki na głowę nie ocaliła z rzeczy nic. Wysprzedała się do koszuli. Z naczynia została jej jedna obita miska, żelazny garnek, czajnik bez rączki i parę łyżek. Wie, że ma gruźlicę. Wie, że to zaraźliwe. Niemniej tka w
284