we kule pustynnych bodiaków. Nazywa się to perykatypola. Dziwne, uduchowione, złośliwe, piekielnie kolące - nie wiadomo co. Wygląda to jak kłąb zastygłej, złotawej pary czy dymu. Toczy się przed siebie na oślep, całymi ławami, by zatrzymać się na byle nierówności, chwilę odpocząć i potoczyć znów. Całe zwały takich kul - często wielkości sporego arbuza - widuje się przyparte bezradnie do kolejowego nasypu, przeszkody, której nie mogą widocznie w tym miejscu pokonać, podczas gdy nowe, zaśpieszone, ślepe, nadchodzą i nadchodzą w tę pułapkę od dale-kości.
Osobliwe, suche, niegasnące piany jakby, idące od bezmiaru piaszczystego oceanu, pełne tego samego wędrującego niepokoju i wiecznego szukania sobie innego miejsca, co tamte, białe, na wodzie... Raz na nasze nieszczęście ktoś przyniósł do wagonu takiego lotnego jeża. Z bliska jest to jeszcze dziwniejsze: lekkie, dęte, utworzone z misternie wplątanych w siebie, kolących gwiazdeczek, tak czepliwych i zuchwałych, tak zjadliwie pomysłowych w chwytaniu się, czego dopadną, że mieliśmy potem przez tydzień robotę z iskaniem tych mikroskopijnych gwiazd z naszych koców, pończoch, swetrów i włosów.
Siedzę teraz całymi dniami w otwartych drzwiach wagonu, mam nogi wywieszone w krajobraz - i patrzę. Nie. Nie patrzę właściwie. Wlokę po prostu luzem puszczone oczy po monotonnym, wypłowiałym, spalonym słońcem stepie. Niebo nie ma tu żadnego koloru. Jest spełzłe, blade, nijakie. Krztusząca piaskiem i gorącem pustka, nuda i nic.
Czasem przysiada się tu do mnie Wasylenko, cudowny typ chłopka--roztropka z bajki, z którym najlepiej jeszcze lubię rozmawiać.
Jak takąperykatypolę zaniósł go wicher wielkiej wojny z Kaukazu do Polski, tam się ożenił i osiadł w tej samej małej, podkarpackiej, rzeką i lasem pachnącej miejscowości, w której ujrzałam światło dzienne. Zna mój zielony, migotliwy Opór, którym szemrało najcudowniejsze dzieciństwo świata - moje dzieciństwo - zna po imieniu pasma tamtych gór, gorącą ciszę malinowych zrębów i echem rozklaskane, wilgotne, gencja-nowe jary. Zna je, pamięta i mówi mi o nich tak, jakby je widział na tle sunącego przed nami stepu. Stąd może nasza zażyłość. Mam teraz i ja swojego krajana.
Pracował w kamieniołomach, gdy weszli Sowieci. Ktoś doniósł, że pochodzi z Kaukazu. Choć miał już od lat polskie obywatelstwo, aresztowali go i wywieźli. Za to tylko, że nie wrócił po wojnie i że śmiał wo-
294