niewiadomym kierunku, głodni, zmęczeni, niepewni jutra, bez pieniędzy, z wy sprzedanymi na płasko workami.
Gorąco zaczyna być nieznośne. W dzień niepodobna wprost wytrzymać na półce pod sufitem. Schodzę więc na dół, siadam w drzwiach i patrzę. A czasem zamykam oczy i tylko oddycham tym obcym - przez pęd pociągu w ciepły przeciąg roztartym - powietrzem. Strasznie jestem osłabiona. Tak, że czasem trudno wprost znów oczy otworzyć. Pewnie z głodu. A może z gorąca. Głupie jest także to bolące poczucie krzywdy, które od tego miniętego Buzułuka wpięło się człowiekowi w serce i wisi na nim jak śpiący nietoperz na belce. Bo właściwie co? Do kogo ten żal? Kto winien? Chyba nikt. A przecie - pewnie ze zmęczenia i głodu - nie mam siły wydźwignąć się, przejść mimo, nie czuć tej goryczy. Wiem. To idiotyczne. Ale człowiek już taki jest. Choć tego wcale nie chce, ma pod zamkniętymi powiekami coraz częściej łzy. Ale że resztki rozsądku jeszcze się w nim kołaczą, otwiera prędko oczy i studzi je w chłodzie zbliżającego się wieczoru. Zachody bywają tu nagłe, zmroki krótkie i fiołkowe. Potem rozdyma się nad światłem wysoka, gwieździsta noc. Nigdzie nie widziałam, żeby jej było tyle! Nie wiem, czemu tak. Dołem trochę białego piasku, a nad tą płasko bielejącą smugą - kopuła granatowa, usiana ogromnymi gwiazdami. Powietrze pachnie Azją. Jest strasznie daleko i obco.
Gdzieś między Taszkientem a Samarkandą, ku wielkiej naszej uldze i radości - zjawia się na jakimś przystanku pan Stefan. Gonił swój transport bez wytchnienia, jechał dniami i nocami na buforach, na schodkach, jak się dało, aż oto dopadł go wreszcie. Jest jednak naprawdę poważnie chory i tak zmieniony, że aż żal patrzeć. Doziębił się porządnie w czasie tych awanturniczych jazd, nie jadł nic i ledwie na nogach się trzyma. Toteż wdrapuje się zaraz na półkę i leży odtąd jak zestrzelony, to w gorączce, to w dreszczach, do końca naszej jazdy. Nocami kaszle, aż wagon się trzęsie.
Jest nas już tylko troje na górze. On, pan Szczepan i ja. Doktor odstał. Uznał - i słusznie - że mając fach w ręce, łatwiej znajdzie pracę w pobliżu miast niż gdzieś za światami, na kołchozie. Ja, nie mając żadnego fachu w ręce, nie snuję żadnych samodzielnych planów. Ostatecznie im nas będzie więcej w jednym miejscu, tym nas łatwiej odnajdą, tym łatwiej trafią na nasz ślad, tym prędzej będzie musiał ktoś zająć się nami. Nie jestem dość zaradna ani dość odważna, aby się odbić od transportu i ru-
298