rozkazu przeniosłem się do szpitala. Tu już wszyscy z wyładowanymi walizami, ogoleni i wystrojeni oczekują na dalsze rozkazy. Podniecenie, zrezygnowanie ogólne. Siostry pochlipują po kątach, pani Cetkowska dla każdego przygotowała sporą paczkę żywności, mydło itp.
O godz. 11.00 stoimy pod lasem na prawym skrzydle olbrzymiej kolumny wojska (podają, że było nas trzy tysiące), oficerowie osobno, bez naszego dowództwa. Jest tylko kmdr Steyer, wymizerowany chodzi na czele, dość spokojny, mało kontaktuje się z innymi.
Kolumna stoi bez broni, w szeregach równych według oddziałów i przynależności służbowej. Wydaje się bardzo zdyscyplinowana. Każdy z tobołkiem, plecakiem, walizeczką, jak skazańcy, z obliczem skamieniałym z bólu. Wydawało się, że z tych kloców nie udałoby się wykrzesić iskierki, gdy szmer przeszedł przez szeregi, że nadjeżdżają nasi parlamentarzyści z nowym komendantem garnizonu i nagle ze środka tej kolumny głośny okrzyk: „Jeszcze Polska nie zginęła”, „Niech żyje Polska”, śpiew głośny „Nie rzucim ziemi” i jeszcze raz „Niech żyje Polska”. Potem jakieś zamieszanie w tyle i wystrzał rewolwerowy.
Po chwili komenda komandora Steyera i raport dość młodemu podpułkownikowi niemieckiemu, który w asyście kilku niemieckich i naszych oficerów przeszedł przed frontem skamieniałym. Coś porozmawiał, komandor tłumaczy, że wyraża współczucie bohaterskiej załodze Helu, a równocześnie podziw i cześć dla waleczności żołnierza polskiego.
Kolumna mieszana odjechała do Helu samochodami, sanitariat odszedł do szpitala. Dolatywał do nas szloch starych żołnierzy, potem komendy i ze łzą spoglądamy na oddalające się długie kolumny jeńców.
Czekamy na nasze przeznaczenie. Neyman tłumaczy, że sanitariat nie jest jeńcem i musimy być zaraz zwolnieni, lecz jakoś temu nie dowierzamy. Właściwie nie znamy postanowień konwencji genewskich, nigdy
0 tym nie myśleliśmy, ani też nikt nam o tym nie mówił. Najgorsze poza nami. Ostatni skrawek polskiej wolnej ziemi pada, deptany butami niemieckiego żołdaka.
Po południu mieliśmy kilka wizyt niemieckich lekarzy wojskowych. Szef sanitarny z Gdyni ze swym sztabem, raz w mundurach marynarskich, to znów piechoty. Witają się z nami, dziwią się, że w szpitalu na Oksywiu
1 w Szkole Morskiej, gdzie urządzono szpital dla Polaków, jest tak dużo rannych, a na Helu tylko kilkunastu. Opowiadają, że wszyscy są zdziwieni tak małymi zniszczeniami na Helu, spodziewali się zupełnego zniszczenia i masy ofiar bombardowań. Rozmowy pogodne, z wyrazami podziwu dla żołnierza polskiego. Nie rozumieją, dlaczego tak długo nie poddawaliśmy się.
Mamy nadal mieszkać w szpitalu, skąd pod wieczór wywieziono do Gdyni samochodami wszystkich rannych i chorych. Pozostaliśmy sami, dyskutując momentami gwałtownie o sytuacji w czasie naszej ostatniej wspólnej skromnej wieczerzy.
274