25 km. Pognano tam już piechotą wiele partii naszych mężczyzn, między innymi pana Szczepana i Wasylenkę. Teraz jedziemy tam my. Nas pięć, pan Janek i starsza, siwa pani Żytowa z dwoma siostrzeńcami. Na aucie moc pak i worków, a między nimi my, powtykani na siłę, jak kto siadł i czego się uczepił.
Można by znowu opowiadać godzinami o tej jeździe, ale to już nudne. Temu, kto musiał ją wytrzymać, każda minuta była ważna, każdy szczegół dotkliwy. Ciasnota, wicher, zimno, wreszcie nagły deszcz ze śniegiem, który w połowie drogi napadł nas po nocy - to były w danej chwili klęski i nieszczęścia. Dziś - w perspektywie - zmalało jednak wszystko. Po prostu nie ma o czym mówić. Był śnieg, było zepsute w szczerym polu auto, było znów błądzenie po ciemku, w mokrej zawiei, z workami i siennikiem na grzbiecie, był nocleg w kancelarii kołchozu, czyli męczenie się do rana na ławce... (Ktoś miał szczęście, bo wlazł pod stół i mógł się tam zdrzemnąć wygodnie...). Potem świt za małym, zapoconym okienkiem, a w drzwiach płaska, oliwą jakby natarta, twarz Korejca, który się rano zjawił w biurze, by nas pouczyć o nowych obowiązkach.
Obowiązkiem zwiezionych tu Polaków było pokrótce: pracować nad siły i nie zdechnąć z głodu. Nic więcej.
Dzień wyglądał tak: o świcie tłumy przez brygadierów budzonych oberwańców szły do stołówki na śniadanie. Stołówka kołchozu to mała, ciemna izba z klepiskiem zamiast podłogi, z kilkoma deskami na kozłach i okienkiem do kuchni. Przy okienku - o ile przedłożysz kartę brygadiera, żeś wyrabotał swoje - wydają ci kronikę chleba grubości dwóch palców i czarę kwaśnej kapuścianej wody. Musisz to wysiorbać, stojąc w ścisku i pośpiechu, bo inni czekają na naczynie. W oddaną przy okienku, nieumytą czarkę nalewa się zaraz zupę dla kogoś drugiego. Ty także po kimś dostałeś swoją...
Po takim śniadaniu całodzienna robota w polu.
Jak to się krótko da napisać! Całodzienna robota w polu... Wytrzymać jednak taki dzień nawet mężczyznom nie było łatwo! W nieustannym, lodowatym, a jak płomień palącym wichrze - w wichrze zapierającym dech i miotącym plewy w oczy, usta, w rękawy i za kołnierze - taszczyli od maszyny wory tak pełne, że ciężar wpół ich dosłownie łamał. I nic -tylko tak cały dzień te wory, wory... Wracali o zupełnej nocy, zziajani, zakurzeni, obsypani plewą, znów do stołówki na kapuścianą wodę i taką samą kromkę chleba. Jeżeli ktoś nie odrobił swego, brygadier nie mówił
331