na piersi fufajką kilka cukrowych buraków. Buraki są słodkie i soczyste. Można je jeść na surowo, ale lepsze są gotowane. Krajemy je więc na plasterki i gotujemy w kotle, aż się z nich zrobi gęsta, ciemnobrunatna papka. Mdłe to trochę i nijakie, ale umie tą mdłą, nijaką słodyczą zabała-mucić jakoś głód, który stale skręca nam kiszki. Okres gotowania tych buraków został mi w pamięci jako jedna chmura pary. Od wczesnego świtu do późnej nocy pływałyśmy w jej słodkawym, leniwym obłoku, który każde otwarcie drzwi na dwór płoszyło znienacka, darło na strzępy, przewracało do góry nogami... Gotowała je bowiem dla swego Janka i Kazia z Kulikowa, i pani Żytowa dla swoich chłopców, i my dla siebie, tak że kocioł dymił i bełkotał jak dzień długi. Wtedy to właśnie przepaliła się ta mata pod nami.
Poczciwy pan Szczepan, choć nie mieszka tu z nami, opiekuje się mną w dalszym ciągu. To mi kilka buraków przyniesie za pazuchą, to zjawi się w drzwiach jak chochoł, nakryty snopem trzcin, traw czy kukurydzianych badyli. Zagląda też czasem Wasylenko. Chłopisko zmizemiał, schudł z głodu i wyczerpania, ale jakoś sobie radzi. Opowiada, że nasze brygady wyjadły już wszystkie psy w okolicy. To mówi samo za siebie. Gdyby ludzie nie byli sami głodni jak psy, gdyby w tym zapowietrzonym kołchozie można było kupić cokolwiek - nikomu by pewnie nie przyszedł apetyt na psie pieczone mięso! Trudno. Ludzie z głodu jedli już pono szczury. Ostatecznie cóż pies gorszego?
Raz Wasylenko przynosi mi woreczek niewyłuszczonej bawełny. Pierwszy raz mam ją w rękach - taką. Makówka jakby czy brunatny kasztan w łupie bez kolców, kryjący w sobie zbitą, wilgotną watę. Kiedy ją wysuszyć i rozskubać - trudno wprost uwierzyć, ile się tego białego puchu mieści w takim małym bodiaku! Skubiemy zatem bawełnę i oczyszczamy ją z twardych jak kamyki pestek, których w niej pełno. Marysia robi sobie wcale przystojną poduszeczkę. Mój domowy jasiek trzyma się jeszcze nieźle, skubię więc bawełnę na zapas, ani wiedząc, jak bardzo mi się kiedyś przyda. Podobnie było z siennikiem. Tu też nie doceniłam w pierwszej chwili tych niepozornych szyszek...
Patrząc wstecz na ten nowomirski okres dziś, kiedy się wszystko zsyn-tetyzowało w oddali, nie rozumiem, dlaczego był taki ciężki w praktyce. Nie pierwszy raz byłyśmy głodne. Nie pierwszy raz było brudno, ciasno, nie pierwszy raz musiałyśmy mieszkać w jednej izbie z obcymi mężczyznami. Moje zdrowie też nie pierwszy raz nawalało. Więc?
335