dzbanka, tylko to zardzewiałe wiadro pod stołem. Przyniesienie w nim kilka razy dziennie wody do ambulatorium to robota Heleny lub moja. Znamy już obie pewien hak, którego można się trzymać, i wiemy, jak wiadro zanurzać, aby nas prąd nie zerwał z pomostu. Ręce tylko grabieją od tego, bo sznur jest mokry, a woda pełna lodu, który dobrą chwilę kołacze i chrobocze jeszcze w tym wiadrze pod stołem. Po umyciu się w takim lodzie ubieramy się galopkiem, zwijamy siennik i wychodzimy na dwór, żeby się doktor mógł ubrać.
Wtedy też zwykle Helena pcha się ze swoim kociołkiem do ognia albo go sama roznieca, jako że ma pod pryczą w ambulatorium schowane na czarną godzinę trzaski. Tylko dzięki niespożytej energii i zaradności Heleny mieliśmy wtedy na barży ciepłe śniadanie i tak szumnie zwane obiady. Jaką to było sztuką, zrozumie ten tylko, kto był tam wtedy z nami. Na dziobie wicher, deszcz albo mgła i stado przegniatających się ludzi. Wiatr gasi zapałki, deszcz zalewa drwa, ludzie depczą sobie po głowach. Wszyscy są źli i zmarznięci, ślepi od gryzącego dymu, zawistni ze zmęczenia i udręki i bezwzględni z rozpaczy. Toteż podejmując się wtedy owego gotowania dla nas i dla doktora, wzięła Helena na siebie najcięższe, najtrudniejsze zadanie. W swoim zniszczonym kożuszku, parcianych spodniach i sznurkami do nóg przywiązanych buciorach, pełna żywiołowego poświęcenia i życiowego impetu - boryka się z chwilą obecną jak z górą Waligóra i jak Wyrwidąb z dębem. Jej zielone, żbicze oczy jarzą się gotowością natychmiastowej walki z każdą przeciwnością i nieugiętą wolą przezwyciężenia każdej z nich, tak wielkiej, jak małej. Helena jest wspaniała!
Kiedy doktor umyty, ubrany, czyściutki jak z igły wychodzi na ranny obchód chorych po lukach, ja sprzątam ambulatorium, a Marysia krząta się przy swoich pacjentach na izbie. Potem następuje czarowna chwila, kiedy osmolona, o oczach czerwonych od dymu, wpada Helena z dymiącym kociołkiem kawy i wszyscy czworo zasiadamy, gdzie kto może, do śniadania. Każda z nas trzech ma wtedy prawo do jednej łyżki wspólnego tranu. Maczamy w nim sobie chleb i zjadamy jak największy przysmak. Boże! Gdzie te dziecinne czasy, kiedy za każdą wypitą flaszkę tranu musiałam dostać książkę!? I co to były za komedie! Zatkany nos, miętowe cukierki, gorąca herbata do popicia. Dziś najstaranniej wycieram skórką drewnianą łyżkę dookoła, aby się ani kropla tego nektaru nie zmarnowała!
Po śniadaniu chowamy śpiesznie naczynia, zawieszamy worki na ha-
345