kach, żeby nie zajmowały miejsca - niepodobna bowiem opisać, co to za maleństwo to nasze ambulatorium - i doktor podnosi prześcieradło kryjące drzwi izby chorych, gdzie już czarno od czekających. I zaczyna się codzienny korowód zziębniętych, wyczerpanych, nieszczęsnych oberwańców. Podczas gdy jednych doktor bada na pryczy, drugim i dziesiątym Łopatko zmienia opatrunki, a ja tnę gazę i bandaże, podaję flaszki i nożyczki, dezynfekuję lancet, rachuję krople, rozdaję proszki i lekarstwa, a wszystko w pośpiechu i zdenerwowaniu.
Niestety nie umiem się śpieszyć powoli i spokojnie, jak to robi na przykład Marysia. Choć ma o tyle więcej na głowie ode mnie, choć wszystko zrobione jest zawsze dokładnie i na czas, nie widziałam u niej jednego nerwowego czy niepotrzebnego ruchu, jakkolwiek w czasie ordynacji odrywają ją jeszcze stale żałosne głosy zza prześcieradła. Bardzo porządnie notuje w zeszycie nazwiska pacjentów, diagnozę, temperaturę i leczenie, wydaje dzieciom łyżeczkami cukier - co też musi być zapisane -a mimo tego jest zawsze tak samo spokojna i cierpliwa. Mnie ręce się trzęsą i robię stale sto niepotrzebnych rzeczy naraz. Stłukłam już jeden termometr, utopiłam w kuble nożyczki, a wszystko z najlepszej woli. Doktor ma ze mną tak świętą cierpliwość, że chwilami spostrzegam w jego spojrzeniu rozbawione prawie politowanie. Męczy mnie ta własna niezdamość i pośpiech na równi chyba z bezsilnym współczuciem, do którego zmusza człowieka nędza, na którą patrzy od rana do wieczora.
Mimo zmęczenia, współczucia i ucisku - jakiś aparat działa w człowieku niezależnie od jego woli. Ocierającą mu się o oczy jawę widzi jasno, zimno, obiektywni ; i, w miarę jak płynie, utrwala na wrażliwej błonie pamięci. Toteż teraz, pisząc, mam wrażenie, że wywołuję tylko słowami wyraźny, dawno naświetlony film.
I widzę ich wszystkich znowu. I starą Strączek, i Olesia Szymańskiego, i eks-ułana z Wielkiej Wojny, i Romcia Wikła, i kowala z Baranowicz, i pretensjonalną majorową (...moja matka, hrabianka z domu...), i tamtą w ostatnich dniach ciąży, którą doktor błaga zawsze, by doczekała do Faraby - wreszcie całe szeregi bladych, chorych dzieci, wnoszonych i wynoszonych na rękach przez zapłakane, wymęczone matki.
Bywają ludzie, którzy w nieszczęściu budzą szacunek, sympatię i współczucie. Lecz są i tacy, którzy się stają wtedy nieznośni i niecierpliwiący. Taka właśnie była stara Strączek, kreatura niewiadomej kondycji, której nachalność, nałaźliwość, obleśność i niewiarygodne niechlujstwo
346