nie mógł nawet spojrzeć, żeby nie zacząć chichotać. Był rozerwany w jednym miejscu i stał krzywo; ogólnie przypominał pijaka, który próbuje udawać, że jest zupełnie trzeźwy. Wireman przestawił ocalały fotel w pobliże drewnianego podestu prowadzącego w stronę domu. Udało mi się go namówić, żeby sam na nim usiadł. Ja przycupnąłem na skraju podestu; nie miał oparcia, ale łatwiej było mi z niego wstać (nie wspominając o zachowaniu godności przy tym wciąż jeszcze niełatwym dla mnie zadaniu). Wireman chciał przynieść nowy dzbanek herbaty (bo rozlaliśmy wszystko). Podziękowałem, zgodziłem się natomiast, żebyśmy wypili na spółkę to, co uchowało się w jego cudem uratowanej od pogromu szklance.
- I tak zawarliśmy braterstwo wody - oznajmił, gdy zniknęły ostatnie krople napoju.
- To jakiś indiański rytuał? - zapytałem.
- Nie, to z „Obcego w obcym kraju” Roberta Heinleina. Cześć jego pamięci.
Przypomniało mi się wtedy, że nigdy nie widziałem go na plaży z książką, ale nie wspomniałem o tym ani słowem. Wielu ludzi nie lubi czytać na słońcu; białe kartki mocno odbijają światło i może od tego rozboleć głowa. A ja współczułem wszystkim nieszczęśnikom cierpiącym na ból głowy.
Wireman znów zaczął się śmiać. Zakrył usta obiema dłońmi, jak mały chłopczyk, ale nie mógł stłumić chichotu.
- Dość - zasapał. - O Jezu, już dosyć. Ponadrywałem sobie chyba wszystkie mięśnie w brzuchu.
- Ja też - przytaknąłem.
Przez chwilę milczeliśmy obaj. Wiatr wiejący tego dnia znad zatoki był chłodny i świeży, czuć w nim też było smętny posmak soli. Łopotał rozdarty parasol. Ciemna plama herbaty rozlanej na piasku była już niemalże całkowicie sucha.
Wireman parsknął znienacka.
- Widziałeś, jak stolik chciał uciec? Widziałeś, jak mi spieprzał?
W odpowiedzi również parsknąłem. Biodro mnie bolało i rwały nadwerężone mięśnie brzucha, ale ogólnie czułem się całkiem nieźle jak na faceta, który przed chwilą prawie stracił przytomność ze śmiechu.
- Ucieczka z Alabamy - powiedziałem. - Alabama Getaway.
- Grateful Dead. - Skinął głową, ocierając twarz z piasku. któr> długo nie dawał się strząsnąć do końca. - Rok siedemdziesiąty dziewiąty. Albo jakoś tak. - Zachichotał, chichot przerodził się w rechot, a po-
134