I cale noce takie. Takie dwa przeszło tygodnie
W połowie grudnia, późną nocą, dobijamy wreszcie do Faraby.
Omija nas tym razem ścisk i pośpiech przy rozładowywaniu barży, bo obie z Marysią zostajemy do ostatka, póki ze szpitala sprowadzony doktor nie przejmie od naszego chorych i umierających.
Zostajemy więc z Marysią same. Helena, zabrawszy część naszych rzeczy, pognała w teren na rekonesans. Doktor poszedł do szpitalnych władz z raportem. Łopatko też się stracił. Jesteśmy same....
Przygnębiający nastrój tych godzin okopcał mi powoli serce od środka jak nasza lampka - szkło. Ta opustoszała, niesamowicie cicha nagle barża, ogołocone z rzeczy i worków ściany, pusty stół po apteczce i czarna - po zdjęciu z drzwi prześcieradła - ziejąca nocą głąb izby chorych. Są tam oni wszyscy... I rodzina Mufki, i Marysia W...ska pod pryczą, i Romcio Wikiel z matką, i mały Józio z matką, i wielu tamtych, których nie pamiętam ani oczami, ani po nazwisku. Jak ołów cięży mi na sercu poczucie winy i nielojalności wobec tych nieszczęśliwych, którzy, nie mogąc dalej jechać, muszą być przez nas zostawieni w Farabie, na łasce sowieckiego szpitala. Wiedzą o tym i milczą. Wymowne milczenie bezbronnych, przytomnych straceńców. Dławi mnie w gardle płacz, jak tampon kolącej waty. Rozdygotane nerwy robią, co chcą, z człowiekiem. Zmęczonym oczom zwiduje się też, co chce... Czarny prostokąt drzwi do izby chorych jest mi w tej chwili wejściem do niezamurowanego jeszcze grobowca. Za chwilę go jednak zamurują...
Człowiek jest fizycznie i moralnie wyczerpany do ostateczności. W dodatku sam nie ma pojęcia, co z nim teraz zrobią. Gdzie go popędzą? Dokąd powloką? Wie już, że nie czuwa nad nim żadna ludzka opieka, że wzięła go w siebie ślepa przemoc okoliczności, tak jak Olesia rzeka. Tyle że może jeszcze iść... Tyle że nie gnije, nie ropieje żywcem, ni drąży go żadna nieuleczalna choroba. Wszystkie dolegliwości, jakie mu przypadły w udziale, może jeszcze znieść. Ci tam - w tym niezamurowanym grobie - nie mają już nawet siły mówić, nawet bronić się, nawet prosić... To ich finisz. Czarny, upiorny finisz życiowego wyścigu...
A potem? Cóż? To samo co zwykle.
Gnanie po nocy przez piaski i tory, przełażenie popod pociągi, plątanie się po szynach. Oślepiające zmęczenie i zasypianie między jednym słowem a drugim, bądź gdzie, na stojąco.
Wreszcie właściwy rzekomo wagon. Walisz się na podłogę jak tobół i
357