śpisz. Niedługo wszakże. Ktoś cię z tej czarnej, gęstej mazi wywleka znów na powierzchnię. Źle nas skierowano. To nie ten pociąg. Pakuj manatki po ciemku i gnaj dalej. Gnasz, bo jeszcze żyjesz, a póki żyjesz, będziesz widocznie przeganiany tak z kąta w kąt - do upadłego. j
Wagon, który nas wreszcie połknął i zatrzymał, był mały i tak nabity, ] jak chyba żaden dotąd. Każdy zresztą wydawał się w pierwszej chwili ] najgorszy. Jest to znowu coś w rodzaju ambulatorium. Razem ze zdro- ] wymi zwalono tu także tych choiych z barż, których nie chciała przyjąć j
Faraba. Powiedzieli, że może Buchara ich przyjmie. Nasz doktor, choć j
zdał już transport innemu, ratuje ich jak może, ale nie może właściwie nic. Rozdaje resztki lekarstw, bandaże, watę. W wagonie jest ciemno i j okropnie. Ze zmęczenia i głodu w głowie się kręci. ;
Transport ten zresztą pamiętam jak przez sen.
Wiem, że spałam między dwoma łachmaniarzami. Pamiętam, że jeden podarte rękawy fufajki, śpiąc, stale mi na twarz zarzucał, i to, że drugi był ongiś agentem wielkiej zamorskiej firmy, dostarczającej przez Gdy- j nię do Polski bakalie. Mówi o daktylach. Mówi o mandarynkach. O skrzy- ! niach z rodzynkami, o wiankach fig. Chleba nie mamy już drugi dzień j ani okruszka. ;
Po przeciwległej stronie wagonu ktoś dogorywa na ławce. Na jednej j stacji kradną Maiysi torebkę, w której chowała fotografie rodziców, ostat-nią ich kartkę otrzymaną w Starobielsku i szalik na szyję jej matki. Doktor spotyka niespodzianie znajomego, który jedzie do Buzułuka. Decyduje się jechać z nim razem. Chwyta worek, kobiałkę i wyskakuje. Obiecuje nas odszukać, gdy się gdzieś sam zahaczy.
Jakaś staruszka, uczepiona dygocącymi rękami za drzwi wagonu, za- j łatwia się w czasie jazdy, płacząc jak dziecko ze wstydu. Ma krwawą i biegunkę. Wszy gryzą jak opętane. Głód skręca kiszki. Szumi w uszach j i w oczach czarno... j
W Bucharze jesteśmy nazajutrz. Jesteśmy - to znaczy stoimy na szy- j nach daleko za dworcem, przetoczeni na jakiś ślepy tor. Nikt nie ma po- ] jęcia, co dalej? Chorzy ostatkiem sił wypatrują, czy przyjdzie kto po nich, j czy się kto nimi zajmie, proszą, płaczą, chcą do szpitala. i
Ktoś poszedł szukać naszej placówki, bo jest tu pono taka. Po paru godzinach dostajemy, nie wiem przez kogo wy dębiony, chleb. Pierwszy j po trzech dniach. Zdaje mi się, że nocujemy w wagonie. Nie pamiętam dokładnie... Wiem tylko, że mnie budzi czyjś znajomy głos pytający o
358