Do godziny 6 po południu wyładowanie w Jafie było zakończone. Udawaliśmy się do Hajfy, gdzie na noc stawaliśmy na kotwicy, żeby wejść do portu ze wschodem słońca. Tu staliśmy dwa dni, podczas których wyładowywano wszystko. Jeśli był to sezon pomarańczowy, zabieraliśmy ładunek do Rumunii. Pasażerów w drodze powrotnej mieliśmy mniej, przeważnie pielgrzymki powracające z Ziemi Świętej. Znowu wieczorem wychodziliśmy, wstępowaliśmy na kilka godzin do Aleksandrii, gdzie trzeba było mieć się na baczności przed agentem Syryjczykiem. Prawie zawsze wynikało jakieś nieporozumienie z biletami sprzedanymi przez jego biuro.
Dalej w drodze powrotnej był Pireus. Przychodziliśmy późnym wieczorem i odprawa celna następowała nazajutrz rano. Wtedy też przychodził Kuźma Arwanitidi, niezależnie od tego, kiedy poszedł spać dnia poprzedniego. W Pireusie ładowaliśmy węgiel. Było zawsze dużo kurzu i hałasu, a wieczorem, gdy ładowanie skończono, następowało zwyczajowo ustalone spieranie się o ilość węgla załadowanego, przy czym uzgodnienie zabierało czasem do czterech godzin. Wychodziliśmy potem w drogę do Istambułu.
W dzień, gdy ładowano węgiel i gdy na statku było nieznośnie gorąco i duszno, Kuźma przyjeżdżał po mnie albo sam, albo przysyłał swój samochód, którym jechałem do jego biura. [...] Jechaliśmy na lunch do Aten do hotelu „Grandę Bretagne”, gdzie Kuźma stale mieszkał i miał swój apartament. W ba-rze hotelu poznawał mnie ze wszystkimi swoimi znajomymi, których nazwisk nigdy nie mogłem zapamiętać. [...] Po lunchu Kuźma udawał się na odpoczynek, ja zaś wracałem na statek, gdzie znowu się spotykaliśmy z Kuźmą wieczorem na obiedzie. Czasem dla odmiany jechaliśmy z nim wieczorem gdzieś do restauracji za miasto, ale ponieważ statek odchodził zwykle około północy, wracać trzeba było stosunkowo wcześnie, gdyż latem życie w Atenach rozpoczyna się bardzo późno.
W Istambule agentami byli panowie z firmy Dabković, obaj Lewantyńczycy, jeden pochodzenia jugosłowiańskiego, drugi norweskiego. Nie mogli się ze sobą pogodzić i od czasu do czasu po kolei przyjeżdżali do mnie, ażeby się wyżalić jeden na drugiego. Skończyło się na tym, że pozostał tylko Dabković, Jugosłowianin.
375