pojęła z przerażeniem, że wszystko to zamiast kirasinem, pachnie niedwuznacznie tym ich tutejszym, bolszewickim ślubem! I jakże dała nogę, tak nie oparła się aż w naszej kibitce, bardzo rozśmieszona, ale i naprawdę zła!
Kiedy ogromna złota kula zapadała wolno w puszysty opar za kołchozem, kończył się nareszcie dzień radosnej pracy dla Sojuzu. Ludzie schodzili z pola, wsiąkając kolejno w pociętą groblami pustkę krajobrazu.
Co dzień tak samo bolał nas grzbiet i ramiona. Co dzień tak samo sforsowane nogi przy ostatnich zambarach wykręcały nam się w kostkach, jak same chciały, i dłonie piekły nas niemożliwie. Od ciągłej styczności z ziemią, od drążków i kitmana coś nam się porobiło z rękami. Skóra nam pęka na każdym załamaniu, wszystkie zgięcia jątrzą się i ani myślą goić. Biedna Helena ma skórę na obu rękach tak popękaną, że przed wyjściem w pole wiążę jej białą lalusię z bandaża na każdym palcu. Mnie tylko prawa ręka doskwiera, ale za to okropnie. Wieczorem jestem tak skonana, że ledwie zipię. Pamiętam takie dnie, kiedy na myśl o powrotnej drodze do domu miałam ochotę siąść na grobli i płakać. A tu najczęściej trzeba było jeszcze zbaczać w zmrokiem zasnute już pola i zbierać opał. Wiązka takiej pachty to ciężar, pod którym nawet Helena się gięła. I skaczże potem z takim ciężarem przez rowy i nasypy, wdrapuj się na groble i złaź na dno przekopów niezliczoną ilość razy, póki się z tej ziemnej gry cierpliwości nie wyplączesz wreszcie na grząską od piachu drogę...
Nie zapomnę nigdy oczu Marysi, jakimi nas witała po powrocie! Zamknięta w tej lodowatej, mrocznej kibitce przez calutki dzień, zziębnięta, ścierpnięta i głodna, o rękach zdrętwiałych z przepracowania, czekała na nas cierpliwie i cichutko, z nową narastającą na patyczkach rękawiczką. Zegarem, który jej liczył te milczące, samotne godziny, był ten sam morelowy medalion słońca, który się pod zachód jawił znów, tyle że na innej ścianie. Wiedziała, że kiedy plama minie rurę pieca i zacznie napływać purpurą, usłyszy niebawem nasze głosy pod drzwiami, szelest zrzuconej na ziemię pachty i chrobot owej z zewnątrz zatrzaśniętej kłódki.
Aby wyjaśnić, dlaczego to, co zaczynało się dziać u nas następnie, było takie a nie inne, muszę jeszcze wrócić pokrótce do ogólnych stosunków na kołchozie.
Sprytny, genialnie wrażliwy nos Heleny wyłapał już dawno nutę pewnego naiwnego zdziwienia - aby nie powiedzieć goryczy - z jakim nasi przyjaciele z przeciwka obserwowali różnicę w traktowaniu przez kan-
408