cego po przelocie w stronę księżyca. Dawano mu wtedy dobrą szkołę przy użyciu całej broni maszynowej. Jaki był efekt takiego strzelania, mogliśmy ocenić nazajutrz; znaleziono bowiem w rejonie portu mnóstwo blaszek duraluminowych w kształcie rybiej łuski, tylko znacznie większych, o grubości 6—8 mm, które — jak domyśliliśmy [się] — stanowiły opancerzenie samolotów1. Z ilości blach wnioskowaliśmy, że straty przeciwnika musiały być poważne, aczkolwiek zestrzelonych samolotów nie znaleziono. Przyczyną tego był zapewne fakt, że samoloty niemieckie odlatywały wprost nad morze.
Nieprzyjaciel atakował w grupach po kilka samolotów, mknących jeden za drugim w niedużych odstępach czasu. Potem następowała kilkuminutowa przerwa i znów nowa seria. Bomby zrzucano pojedynczo lub też kolejno po kilka.
Początkowo po każdym przelocie grupy odwoływałem alarm przeciwlotniczy, później zaniechałem tego, trzymając przez całą noc załogę w alarmie przeciwlotniczym. Szybkość wymiany strzałów była wprost nieprawdopodobna. Im bliżej świtu, tym bardziej zagęszczały się ataki grup. Amunicja topniała w sposób zastraszający. Po północy musiałem zorganizować dowóz amunicji ze schronów odległych o parę .kilometrów i ładować ją na okręt w ciągłym ogniu walki.
Załoga uwijała się z szybkością, którą dał wieloletni trening. Wszystkie lufy ziały ogniem, nie mieliśmy ani jednego zgrzytu lub zacięcia. Mechanizm pracował bezbłędnie. Ludzie ogłuszeni bezustannymi detonacjami i jazgotem broni maszynowej, a także niesamowitym rykiem silników przelatujących co chwila samolotów, trzymali się hardo, z całą zaciętością, na jaką tylko stać prawdziwych „słonych” marynarzy niszczyciela. Co jakiś czas zmieniał się celowniczy, którego wzrok zaczynał zawodzić.
Była to jednak walka w pojedynkę. Każdy walczył sam na własną rękę, gdyż okręty nie mogły wspomagać siebie nawzajem.
O świcie zapadła cisza. Była to jednak cisza niezwykła i denerwująca. Szczególnie drażnił nas brak strat. Coś było nie w porządku. Było coś groźnego, niepokojącego w tym braku strat. Po paru godzinach, gdy „Wicher” miał pierwszych rannych w bitwie z niemieckimi niszczycielami — załoga odetchnęła.
Cisza trwała do godz. 7 dnia 3 września. Załoga zdążyła zjeść śniadanie, umyć się, niektórzy ucięli nawet krótką drzemkę.
O godz. 7 — „Alarm bojowy”. Zauważono dwa niszczyciele pełnym biegiem idące na port wojenny Hel. Po oddaniu przez „Gryfa” pierwszej salwy zdarzyło się jedno z tych nieporozumień, których skutki czasem
51
Podobnie jak de Walden, kilku innych autorów relacji pisze o znajdowanych na Helu blaszkach aluminiowych, będących dowodem skuteczności ognia polskiej artylerii przeciwlotniczej. Najprawdopodobniej blaszki te stanowiły fragmenty blach pokrycia bombowców niemieckich lub fragmenty odstrzelonych blach z pływaków wodnosamolotów.