ostre jak dzidy wieże meczetu sułtana Achmeda. Główne ulice tego miasta uderzają w oczy gwałtownie kontrastami. Żebrak w łachmanach i bogaty kupiec w fezie, nędzarka i kobieta w zasłonie jaszmaku. Tragarze ciężarów, beczek i pak zginają karki pod żerdziami. Kołysząc się krzyczą na tłum ochrypłymi głosami: „Guarda! Gua-rda!” Języki mieszają się w gwarze wąskich uliczek. Bazarowi kupcy zastygli w milczącej zadumie. Wspaniałe dywany i złocone materie sąsiadują z błotem. Jeźdźcy z brązowymi twarzami spinają dzikie ogiery na ulicach, gdzie przejeżdżający powóz jest rzadkością.
Edmund włóczył się po mieście, notując w pamięci rozgrywające się wokoło sceny. Pewnego razu, gdy zmęczenie dało mu się we znaki, miał zamiar skierować się ku małemu zajazdowi, w którym zatrzymał się zaraz po przybyciu. Szedł powoli, ociężale, gdy nagle usłyszał polską mowę. Przystanął jak porażony, nie śmiał odwrócić głowy, bojąc się, że to wyrosła z tęsknoty ima-ginacja. Jednak nie — minęło go dwóch niemłodych mężczyzn, z których jeden był w ciemnej pelerynie narzuconej na ramiona, a na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem. Jak zaczarowany szedł tuż za nimi i słuchał, jak mężczyzna w pelerynie mówił do swego towarzysza:
— W obozie Sadyka panuje porządek, żołnierze są przywiązani do dowódcy. Są tam starzy wojskowi i młodzi synowie obywateli z Poznańskiego. Wszyscy żyją zgodnie, po bratersku. Zdawało mi się, że byłem na łonie ojczyzny, i gdyby nie nagła słabość, z trudnością bym wyrwał się z tego obozu. U nieregularnych kozaków zaprowadzono większy rygor; wszakże widziałem, że ten rygor nie osłabia ich przywiązania do pułku i dowódcy. Drugi pułk mniej znam, byłem bowiem w pierwszym, wszyscy jednak mówią, że jest złożony z dzielnych żołnierzy i że dziś mogliby stanąć na linii bojowej. Taka formacja, gdyby się rozwinęła w większą liczbę pułków, stałaby się potężnym narzędziem dla sprawy polskiej...
Edmund, idąc za nieznajomymi i słuchając tych słów, gorączkowo przywoływał w pamięci twarz tego mężczyzny. Wydawało mu się, że gdzieś już go widział, nie mógł sobie jednak przypomnieć, gdzie to było. Chciał ich zatrzymać — porozmawiać, ale nie miał odwagi. Dwaj nieznajomi skręcili w jedną z ulic i po kilku chwilach przystanęli przed jakimś domem w dzielnicy Pera. Uliczka była wąska i brudna. Z dala widać było brzeg Bosforu, obok olbrzymie cyprysy strzelały wysoko w niebo. Od wód cieśniny szedł ożywczy powiew, w dali widniały przymglone góry azjatyckiego wybrzeża.
Jeden z nich, podawszy rękę mężczyźnie w pelerynie, odszedł, drugi zaś skierował się ku drzwiom bramy. Edmund podążył za znikającym nieznajomym.
— Przepraszam — rzekł po polsku. — Jestem
29