— Dochodzą mnie słuchy, mości Gosiewski, że jeszcze wojska waszeci nie gotowe do wyjścia z Wilna. Prawda to? — zaczął wtedy Radziwiłł,
— Prawda, wasza -książęca mość, i niepokoi mnie to, że ludzie i konie jakoś pomału przychodzą do siebie... — dyplomatycznie odpowiedział Gosiewski.
— Nie więcej wasze wojska pomęczone niż moje chyba?
— Może nie więcej, ale wyposażenie gorsze... konie się bardziej poodparzały, a i ludziom broń i odzież do porządku przyprowadzić się godzi...
— Ruszam jutro o świcie — rzekł książę.
— A ja, gdzieś w dwie doby po waszej książęcej mości...
— Nie będzie inaczej, mości Gosiewski?
— Nie może być inaczej, mości książę!
Więcej nie mieli już sobie nic do powiedzenia.
Obu wiadomo było, że wojska Gosiewskiego zaraz po wyjściu wojsk Radziwiłła z Wilna opuszczą miasto, udając się w zupełnie inną stronę, w kierunku Kowna, by oddać się w dyspozycję króla i Rzeczypospolitej.
To było wczoraj, a dzisiaj godziło się udzielić wyjaśnień wojskowej starszyźnie. Dwie rzeczy należało czynić: bronić w miarę możliwości opuszczonego przez książęce wojska Wilna, a po oderwaniu się od Kozaków i wojsk moskiewskich — maszerować na Kowno, ku królewskim, dalej od Szweda.
Żołnierze zaufali swemu wodzowi i podpo- .
rządkowali się rozkazom Gosiewskiego. Wojska Zolotarenki i kniazia Czerkaskiego uderzając na nie zdobyte jeszcze dzielnice Wilna napotkały zwarty front obrony. Cały dzień 7 sierpnia trwały zacięte walki. Płonęły drewniane domy na ulicach miasta, zaciętość boju nie oszczędzała również ludności cywilnej. Walczono o każdy zaułek, każdy dom, w których mężnie bronili się mieszkańcy. Po całodziennej walce z przeważającymi siłami nieprzyjaciela oddziały dywizji hetmana polnego choć przerzedzone, ale w pełnym porządku zaczęły wycofywać się przez Po-nary drogą na Kowno.
Gosiewski wraz z niewielką grupą jezdnych znajdował się w ariergardzie swoich sił, walcząc tam, gdzie był największy napór nieprzyjaciela. Wojska kniazia Czerkaskiego starały się odciąć drogi odwrotu hetmańskim żołnierzom, dążąc za wszelką cenę do opanowania mostu na Wilii. Kiedy ostatnie oddziały były już za mostem, Gosiewski walczył jeszcze po drugiej stronie. Padali wokół niego towarzysze walki, ale reszta nie ustępowała, by większość mogła ujść jak najdalej od nieprzyjacielskiej pogoni.
Mdlały ręce od zadawanych i odbijanych ciosów, piana płatami spadała z koni. Wielu z obrońców, kilkakrotnie rannych, z trudem trzymało się na siodłach.
Zapadał zmierzch i zmęczenie potężnie dało się już we znaki obu walczącym stronom. Siły jednak były nierówne i korzystając z chwilowego
45