ROZDZIAŁ XIX
A w Berisso życie płynęło starym zwyczajem. Dzień w dzień przychodziły eszelony z bydłem i owcami. Dymiły bez ustanku kominy obu fabryk i klekotały maszyny. Rano i w południe gromadziły się przed bramami tysiące bezrobotnych. Nie zrażała ludzi niepogoda ni kije stróżów bezpieczeństwa. Pchali się naprzód, błagając oczami bożków w białych kitlach by raczyli wskazać na nich palcem.
Nic się nie zmieniło. Tylko już cieplej było na dworze i ciągnąca ze Swiftu woń była bardziej nieznośna. Płynące brukiem Nueva Yorku pomyje przeistaczały się wskutek parowania w gęsty, obrzydliwy śluz. Nad śmietnikami wzdłuż małego kanału unosiły się chmury tłustych much i pojawiła niewiarygodna ilość szczurów, obojętnych na obecność psów i ludzi.
W fondach robotnicy przesiadywali dłużej niż przedtem i pili przeważnie piwo. Grali w „tru-co”, interpretowali sny układając liczby do loterii, mówili o kobietach.
Przyjaciele z jaczejki Michasia Ananki zbierali się jak dawniej w fondzie Gryszki. Wyjazd Dubowika w kampę ucieszył ich niezmiernie. Przepowiadali mu zgubę i pili na jego pohybel.
— Jednak na naszym stanęło. Wykurzyliśmy sobakę — zaczał pewnego wieczora Makar Cio-płychwost. — W kampie dowie się po czemu funt licha.
— Po mojemu to on już nie powróci żywy
— rzekł Mićka Kaszałapy. — Jak czarni nie zarżną, to pod mostem gdzieś zdechnie, jak tylu innych.
— Co by mu się nie stało w kampie, to mogiła go już nie minie — wtrącił Jermak Kur-nosow. — Już postanowiło się.
Oświadczenie męża zaufania Ananki zaintrygowało przyjaciół.
— Kiedy?... Gdzie?... Jak?...
— Słuchaj towarzyszu — zabrał głos Kuźma Wołszebnik, — Ty kiedyś odpokutujesz za swój język. Oj, pocierpisz!...
— Przecież tu wszyscy swoi — odparł Kur-nosow, oglądając się za siebie. — Kogo ty się boisz? Mićki? Sidora? Makara? Albo jego? — wskazując na Sawickiego.
— Ja bym mu sam noża wsadził, gdybym go spotkał — oświadczył Sawicki. — Zasłużył na to sobaka.
— A, zasłużył, nie ma co — przytwierdzili towarzysze.
— żonki tylko trochę szkoda — zauważył Sl-dar Makacior. — Prawda że świstała z nim w jedną dudkę, ale ona z dziećmi nie wlno-wata.
— A, nie winowata, nie — podchwycili inni.
— żonki z dziećmi szkoda.
— Po żonce nie biedujcie, ja Ją potem zabiorę. I dzieci też — rzekł Makar Ciopłychwost.
Koledzy się roześmiali.
— Patrzajcie wy go! Ot wam i opiekun! Ot i mąż babie!...
— Co, nie wierzycie? Jej Bohu zabiorę! I wy-karmię. W moim wieku nie ma już co i myśleć o dziewczętach.