Natomiast wspólna samoorganizacja z innymi pracownikami okazała się trudna. Praca zmianowa, długi dzień roboczy i dojazdy z różnych miejscowości wymuszały odbywanie zebrań przed rozpoczęciem pracy lub w wolne od niej niedziele. Wspólne dyskusje okazały się prawie niemożliwe, ponieważ ludzie mieszkali daleko od siebie i zwykle nie posiadali własnego samochodu. Mimo tego podczas trzech miesięcy do IP przystąpiło około 80 z 200 osób zatrudnionych w zakładzie, w tym również kilku pracowników zatrudnionych na czas określony. Z wyjątkiem kilku działaczy objętych z mocy prawa specjalną ochroną przed zwolnieniem, członkowie grupy zakładowej pozostawali wobec kierownictwa zakładu anonimowi w celu uniknięcia ewentualnych represji.
Jeszcze w grudniu 2011 r. komisja zakładowa IP poinformowała zarząd Chung Hong o swoim istnieniu i zgłosiła postulaty: podwyżka płac dla wszystkich pracowników o 300 złotych miesięcznie, stałe zatrudnienie pracowników z umowami na czas określony i agencyjnych, przywrócenie rocznej waloryzacji wynagrodzeń o wskaźnik inflacji i Zakładowego Funduszu Świadczeń Socjalnych, likwidacja przymusowych nadgodzin, zaprzestanie likwidacji linii transportu autobusowego. Ponadto domagała się udostępnienia informacji przysługujących jej jako związkowi zawodowemu dotyczących harmonogramu pracy zmianowej, płac, funduszu socjalnego i tym podobnych jak również miejsca na tablicę ogłoszeń. Początkowo zarząd nie zareagował, a następnie zaczął stosować coraz to nowe uniki, prowadził grę na zwłokę, aż ostatecznie próbował zastraszać. Zaangażowano międzynarodową kancelarię prawną, która prowadzi w Polsce doradztwo dla firm działających w specjalnych strefach ekonomicznych, zatrudniono nową szefową kadr, słynącą z tego, że jest „pożeraczką związkowców”. Nieliczni znani zarządowi członkowie związku byli śledzeni i szykanowani.
Ponieważ pracownikom zrzeszonym w IP bardzo zależało na tym, żeby uzyskać zdolność do legalnego strajku, przez wiele miesięcy prowadziła taktykę wybiegów wobec zarządu, chcąc za wszelką cenę uniknąć błędów formalnych. Po bezskutecznych negocjacjach i postępowaniu mediacyjnym grupa zapowiedziała w czerwcu 2012 r. referendum strajkowe. Zarząd wywierał presję na związkowców, żądając samodzielnego zorganizowania referendum. Działacze musieli ustąpić, zdecydowali się jednak przeprowadzić referendum w autobusach. Te wydarzenia jeszcze raz jasno pokazały, że związkowcom dotąd nie udało się stworzyć w fabryce znaczącej, praktycznej siły, podobnie jak wcześniej nie mogli prowadzić w zakładzie niezakłóconych zebrań, a nawet dostać przydziału miejsca na tablicę ogłoszeń. Ostatecznie (również dlatego, że osoby z urnami wyborczymi nie były obecne we wszystkich autobusach) w głosowaniu wzięło udział zaledwie 54 proc. pracowników. Wprawdzie 89 proc. z nich głosowało za strajkiem, jednak przy tak małej frekwencji było to zaledwie 48 proc. osób zatrudnionych na czas nieokreślony. Pracownicy agencyjni jako nienależący do zakładu nawet nie brali udziału w głosowaniu. Tym samym aktywnym działaczom związkowym już na etapie przygotowań do akcji strajkowej nie udało się przezwyciężyć wielorakich podziałów powstałych pomiędzy osobami zatrudnionymi na czas nieokreślony, na czas określony i pracownikami z agencji pracy tymczasowej oraz między osobami mieszkającymi w różnych miejscowościach.
Początek strajku wyznaczony został na poniedziałek 2 lipca, tydzień po zakończeniu referendum. Niemniej w czwartek 28 czerwca najbardziej znany lider związkowy został w drodze do pracy wypchnięty przez ochroniarzy i swojego szefa z zakładowego autobusu. Tego dnia zwolniono go dyscyplinarnie. Kiedy sprawa zrobiła się głośna, liderzy zakładowej grupy związkowców wraz z 15 z około 50 pracowników obecnych na wieczornej zmianie spontanicznie odstąpili od pracy. Zarząd krajowy IP potwierdził telefonicznie, że akcja strajkowa w proteście przeciwko zwolnieniu działacza związkowego zaangażowanego w walkę pracowniczą jest z punktu widzenia prawa pracy legalna. Żeby uciec od nieustannej kontroli na hali produkcyjnej, strajkujący poszli do kantyny i utworzyli komitet strajkowy. Nie przewidzieli, że ochroniarze natychmiast zamkną drzwi łączące kantynę z halą produkcyjną, a tym samym odetną wszelkie kontakty z pozostałymi pracownikami, przebywającymi w hali.
Zarząd uznał dziki strajk za nielegalny i próbował strajkujących wzywać osobno do biura - jednak bez skutku. Potem przyszli ochroniarze, którzy rozkazali strajkującym pozostanie w kantynie albo opuszczenie terenu zakładu. Obie strony wezwały policję, zarząd w związku z „nielegalnym strajkiem”, pracownicy w związku z ograniczeniem wolności. Policja przybyła na miejsce i odjechała, nie interweniując. Po kilku godzinach strajkujący opuścili fabrykę i osobnymi autobusami, oddzieleni od innych pracowników, zostali odwiezieni do domów.
Następnego dnia na porannej zmianie przyłączyło się do strajku dalszych 14 osób, lecz były to ostatnie osoby, które się na to zdecydowały. Po weekendzie miał się w zasadzie rozpocząć uchwalony na referendum bezterminowy legalny strajk. Niemniej separacja dzikiego strajku obróciła bieg wydarzeń na niekorzyść związkowców. Jeszcze w piątek zarząd wywierał presję na pracowników pozostających w hali, żeby podpisali oświadczenie lojalności, w którym deklarują, że nie biorą udziału w strajku. Wiele osób rzeczywiście ją podpisało. Niemal uniemożliwiono kontakty pomiędzy