trach, ale według czasu jego trwania w sekundach. Podczas pewnej szczególnie przyjemnej dla mnie burzliwej nocy deszcz spadł aż dwa razy: za pierwszym razem przez dziesięć sekund padały duże, ciężkie krople, za drugim, pół godziny później, o drugiej czterdzieści w nocy, deszcz był mniejszy i trwał przez trzydzieści dwie sekundy. Te dokładne dane wynikają nie tyle z mojej gorliwości, ile z nudy i poczucia bezsiły, jakie mnie dręczyło. Chciałem nagrać głośny plusk pierwszego deszczu, którego krople były tak ogromne, że każda z nich tworzyła zaraz po zetknięciu się z ziemią osobne bajorko. Ale kiedy taki deszcz nadchodził, nie starczało czasu na podobne zabawy. Jedynym ostrzeżeniem był złowrogi szum narastający po drugiej stronie gór i w pół minuty lały się już na ziemię strumienie wody. Następował istny potop, wysuszone wąwozy w okamgnieniu zamieniały się w groźne rwące potoki, które niosły ze sobą śmierć tym, co się dostali w ich nurt. Na ucieczkę miało się tylko pół minuty od sygnału ostrzegawczego, którym było głuche dudnienie dobiegające z drugiej strony góry. Ściana wody, tym groźniejsza, że z obu stron zamykały ją urwiste zbocza wąwozu, szła wysoką falą. porywając ze sobą lawinę kamieni i głazów. Jednocześnie strugi deszczu lały się na okoliczne pola, tak spieczone, że woda w nie już nie wsiąkała, tylko zmiatała z ich powierzchni wszystko, co stało jej na drodze, łącznie z plonami.
Taka burza ustępowała zwykle po dziesięciu minutach wraz z oddalającym się rykiem wiatru, który mógł jednak w każdej chwili przerodzić się w gwałtowne tornado i wrócić dopełniając dzieła zniszczenia. Tornado nadchodziło równie niespodziewanie jak deszcz, a pierwszym zwiastunem w kompletnej ciszy mogło być lekkie drgnienie listka leżącego pod stopami. Po chwili listek drgał znowu i każdy czym prędzej krył się, gdzie popadło, aby nie zostać w ułamku sekundy dosłownie zwalonym z nóg. Lżejsze deszcze, które zdarzały się jeszcze rzadziej, też miały swoje złe strony, chociaż wyrządzały mniej szkód. Co prawda dzięki pięknym, żywym kolorom nieliczne ocalałe jeszcze rośliny wyglądały potem, jakby wracały do życia, ale w rzeczywistości wygląd swój zawdzięczały jedynie temu, że deszcz zmył z nich nawarstwiony przez wiele miesięcy kurz. Natomiast momentalnie dawało się odczuć obecność leżących wszędzie wokół odchodów ludzkich, które w słońcu wysychały na wiór i traciły drażniący zapach. Wystarczył jednak lekki deszcz, żeby nawet Ikowie zaczęli zatykać nosy, mimo że dalej załatwiali potrzeby naturalne tuż pod własnymi drzwiami.
A przecież świat nadal był piękny, tak piękny jak zawsze. Ikowie nie dostrzegali tego piękna, odkąd stracili swobodę poruszania się, przez co nie mogli się już dostosowywać do specyficznego rytmu przyrody ani uciec przed jej kaprysami. Łatwo jednak można sobie wyobrazić, czym to piękno niegdyś dla nich było, i uwierzyć, że musieli wtedy kochać otaczający ich świat. Góra Morungole zawsze budziła zachwyt, spowita w chmury, które nieustannie zmieniały kształt i kolor, przepuszczając jasne snopy promieni słońca na leżącą poniżej dolinę i Park Kidepo. Podczas wilgotnych, chłodnych poranków otaczała ją zwiewna mgła, przez którą zarys wierzchołka wydawał się coraz to inny. Morungole nigdy nie wyglądała tak samo, lecz stale była zachwycająca — pod warunkiem, że miało się czas i pełny żołądek, aby móc ją podziwiać. Ikowie, podobnie jak wszyscy myśliwi, tworzyli część otaczającego ich świata, tak jak góry, wiatr, deszcz, zwierzyna, na którą polowali, i rośliny, które zbierali. Gdziekolwiek poszli, otaczało ich piękno, gdyż jak to obiecał im Didigwari, zawsze miało starczyć dla nich żywności. Ale kiedy zostali zamknięci w ciasnym zakątku, świat stał się okrutny i wrogi, a w życiu ich miejsce miłości zajęło okrucieństwo.
"(Cflcmcieństwo bylo w ich śmiechu, w tym wszystkim, co sprawiało im przyjemność, w sposobie porozumiewania się, w tym, jak żyli i jak umierali. Największą radość sprawiało im cudze nieszczęście^ toteż zastanawiałem się naci tym. czy sądzą, że zmniejsza ona prawdopodobieństwo podobnego losu dla nich samych, czy też przeciwnie, uważają, że je zwiększa. Ale właściwie nie było miejsca na rozpatrywanie możliwości ewentualnego nieszczęścia, gdyż zły los czekał każdego. Toteż;okrucieństwo towarzyszyło im bez przerwy, dominowało ws"ich poczuciu humoru, w stosunkach międzyludzkich, w myślach i poczynaniach. Jednakże izolacja każdego z osobna jako jednostki była tak wielka7~ze nikt T:hy= ba nie sądził, aby jego okrucieństwo mogło w jakikolwiek sposób dotykać innychT ^
Nawet kiedy mogTó się wydawać, że to tylko nieszkodliwa złośliwość, w rzeczywistości bym to coś więcej. Grupa mężczyzn siedzących na di zaczynała natychmiast dokuczać
211